Pierwsza płyta The Meizterz trwa raptem 13 minut bez kilku sekund, ale to wystarczy żeby pokazać, że ten zespół nie bierze jeńców i jest miotaczem ognia, który wykonuje blitzkrieg szybko, ale z efektem. Trio (tak trio!) świetnie radzi sobie w utworach, które trwają zarówno 4, 3 ale też nieco ponad minutę. W tych najkrótszych z resztą idzie im najlepiej, ponieważ swoje hardrockowo-metalowe pomysły kompresują do kilkudziesięciu sekund, co sprawia że słucha się ich z niekłamanym zainteresowaniem. Gitara, bas i perkusja wyczyniają tutaj cuda – oczywiście o odkrywczości ani bardziej skomplikowanym materiale nie może być w tym przypadku mowy, w końcu sam zespół przyznaje, że celują w „konkretne, brudne, rock’n’rollowe granie, bez zbędnej filozofii i górnolotnego przekazu”. Ale nawet takie rzeczy można wykonywać z pomysłem i klasą, a to The Meizterz realizuje perfekcyjnie. Jan Staniszewski brzmi jak tuzy metalu czy hardrocka – śpiewa ostro i niewyraźnie, ale ma to swój klimat, co ja kupuję od pierwszych sekund „Dump”, otwierającego płytę. Opętane riffy, pędzące na złamanie karku też mi się podobają – nie ma tu zbędnego marudzenia, przekombinowania. Jest prostota, która właśnie z tego powodu jest bardzo dobra – The Meizterz pokazują, że nie trzeba wiele kombinować, nie trzeba rozbudowanego instrumentarium, aby zagrać z pomysłem i wizją. To rozrywkowa muzyka, która po ostatnim utworze pozostawia szum w głowie. „Speedwerk Chaos” to muzyczny huragan, który równa wszystko z ziemią. Z klasą.

[Jakub Knera]