Dwa albumy wydane przez Lotto na raz, mimo że odmienne w formie i barwach, łączy wiele: mrok i niepewność, malowane w kontemplacyjny, uderzający sposób.

„Zawsze śmieszą mnie głupie teksty typu „rock umarł” – napisał przed rokiem John Doran, naczelny brytyjskiego magazynu The Quietus po czym wymienił takie zespoły jak m.in. Horse Lords, My Disco, Divide & Dissolve, Tanz Mein Herz, Mdou Moctar czy Lotto właśnie. Faktycznie – przyjmują za punkt wyjścia gitarę, ale de facto z samym „rockiem” jako estetyką czy kliszą, nie mają wiele wspólnego (o czym z resztą z Horse Lords rozmawiałem). Dlatego bardziej adekwatne jest używanie określenia „gitarowe”, o czym pisałem swego na łamach Czasu Kultury.

Lotto to wydawałoby się jest klasycznym rockowym trio: gitara elektryczna, bas, perkusja. Tyle, że ani rocka tu nie ma, ani nawet myślenia w „gitarowy” sposób w zasadzie też. Do wyżej wymienionej listy dodałbym Nissenenmondai, z umiejscowieniem których, podobnie jak Lotto, można mieć problem, ale oba składy w myśleniu o muzyce i jej konstruowaniu mają do siebie całkiem blisko.

Trio, złożone z muzyków o różnych ścieżkach, ale niezwykle otwartych i rozbudowanych rodowodach w zasadzie od samego początku – od pustynnego Ask the Dust, mrocznego i zawiesistego Elite Feline czy rozchybotanego VV – redukuje swoje brzmienie. Ale i lawiruje, rozpychając się w skonstruowanej przez siebie estetyce, wypracowanym języku, która – dziś wydawałoby się to nie do pomyślenia – przyniosła im pierwsze miejsce w Plebiscycie Gazety Wyborczej w 2016.

Wracają z dwiema płytami. Pierwszą, „Axolotl” nagrali jesienią 2021 roku, bliską kierunkom zarysowanym elektronicznym „Pix”, Pół roku później w upalny majowy dzień zagrali w Warszawskim Spatifie koncert, który zaowocował płytą na przeciwległym biegunie. „Summer” to rzeczy stricte akustyczna, bliższa zawiesistemu i spowolnionemu klimatowi „Hours After”. Dwa albumy wydane na raz w tym przypadku dziwić nie powinny, bo gatunkowo zespół ma tak wysoką pozycję, że może sobie na to pozwolić, a jednocześnie jest tak undergroundowy, że normy rynku omija szerokim łukiem, podobnie jak normy stylistycznego przywiązania. 

„Summer” brzmi jakby dotychczasową muzykę zespołu zwolnić, zamiast gwałtownych rytmicznych kaskad, gra dwukrotnie dłużej, cedzi dźwięki, co świetnie czuć w „Oranges”. Trio gra jakby się miało zatrzymać, wolno do oporu, wypuszczając pojedyncze dźwięki instrumentów, tworząc kontemplacyjne, punktowe ingerencje, rezonujące w ciszy Teatru Kana, w którym płyta powstała. „Summer” ma nastrój zawieszenia, tego wieczoru, kiedy upał tak daje się we znaki, że nie ma się już siły na nic, poza krojeniem siekierą gęstego powietrza. Znieruchomiały krajobraz, oczekiwanie na wieczór, czasem utwór otwiera dźwięk jednego instrumentu, gitary, miarowo wprowadzając duszny klimat (Asking). Przypominają mi się statyczne obrazy Edwarda Hoopera: realistyczne, do bólu prawdziwe, ale jednocześnie odrealnione, w świecie, w którym bohaterowie statycznie kontemplują zastaną rzeczywistość, przyglądając się jej za szybą.

Łukasz Rychlicki, który w wielu składach poskramia(ł) gitarę, tutaj gra trochę z werwą bluesową, czasem miarowo snując patterny, czasem lekko odpływając od wyrazistej struktury (Situation). Majkowski i Szpura na drugim planie cedzą rytm, ale – jak chociażby we wspomnianym Situation – perkusista raczej maluje metaliczne powidoki w tle. Zespół zatraca się w brzmieniu, nie muzyczna energia i ów gitarowy etos, ale dźwiękowy eskapizm wydaje się tu najistotniejszy. W czym rolę ma też Mike Majkowski, którego kontrabas brzmieniowo jest najmocniej ukryty; podbija brzmienie zespołu, ale nie wyrywa się do przodu, tworzy drugie dno, dodaje utworom mroku. Te niby wydają się lekkie i stonowane, a niosą za sobą przyciężkawą codzienność, gęstość powszedniości.

Kiedy trafiła do mnie „Summer”, słuchałem jej na okrągło – miałem problem z nagłym przerzuceniem się na „Axolotl”, skrajnie innym albumem: elektronicznym, gęstym, intensywnym. Przytłaczało mnie natężenie dźwięków, brak przestrzeni, skondensowanie materiału. Tu z kolei bas od razu jest wyczuwalny – w „Selected Letters” wyłania się w moogowej formie na pierwszym planie, przeplatany grą na padach Szpury, rezonuje do samego końca. Ale to nie znaczy, że Lotto nie gra muzyki kontemplacyjnej; jest transowo, to lawirowanie po brzmieniowej siatce eksperymentu. „Every Dance” przypomina mroczną tropikalność Sun Araw czasów „Heavy Deeds’, nie tylko wtedy, gdy Paweł szpura gra miarowo na padach, ale też gdy pojawia się tajemnicza partia organów i pohukiwań w tle.

Rodzi się z tego coś na pograniczu ścieżki dźwiękowej do „Czasu Apokalipsy” i „London Zoo” The Bug. Na „Elite Eline” muzyka Lotto została przefiltrowana przez produkcyjny sznyt 1988, w „Animal Time” pojawiają się syreny, które przypominają producenta. Utwór ma gęsty i elektroniczny klimat, potem punktują go quasi harmonijkowe zagrania, wyłaniace się na tle basowo-noise’owego szumu. Tu Rychlicki gra nieoczekiwanie z ukrycia, na tle miarowych bitowych zagrań. Ale potem jest ciężej: „Compact Mirror” czy „Dogs in Distance” to rasowy grime – w tym pierwszym na tle hi-hatowych perkusji wyłaniają się skrzypiące wariacje grane przez Emila Pietrzyka na shakuhachi. Nie ma tu gitary, nie ma basu, zespół brzmi jak grupa producentów, która na skraju dubowych zawiesin snuje noise zlany z basem, bliższy klubowym parkietom londyńskich klubów.

Jeśli pojawiają się goście, czujnie się kryją (’South of the Sun), czasem brzmi to jak duchologiczne przetworzenie (Coda), przez co nagrania zalewają opary niepokoju. Z tym, że zespół nie zatraca swojego charakteru – paradoksalnie mrok i niepewność jest tu taka sama jak w „Summer”, ale malowana innym zestawem: spowolnionym pasmem bitów z automatu zamiast cedzonych uderzeń w hi-hat, orientalnych elementów w „Room” czy przetworzonym syntezatorowym motywem w „Selected Letters”. Muzyka zmierza w stronę całkowitego rozkładu, niekoniecznie tylko rytmicznego jak w „Pitch”, produkcyjnie dopracowanego przez samego Szpurę. 

Jeśli kiedyś Lotto grali zwarcie, teraz rozwijają swoją wizję formy otwartej, struktury podatnej na nierówne interwały, budowanej horyzontalnie a nie wertykalnie. Jednocześnie nigdy nie byli tak frapujący, fascynujący w konstrukcji, fakturze, dramaturgii i brzmieniu, kiedy w tym samym momencie tak bardzo odbiegali od swojej muzycznej ścieżki.