Dźwiękowe mgnienia podczas psychogeograficznych wędrówek po Przymorzu i Dolinie Radości.

Streetwaves jest efemerycznym zjawiskiem, chwilową ingerencją w tkankę miasta. Czasem za zgodą mieszkańców, czasem aż z ich udziałem. Idee pracy u podstaw należy w przypadku tego festiwalu raczej odłożyć na bok – celem imprezy nie jest przyczynianie się do trwałej zmiany i nie postrzegam tego jako wadę. Streetwaves to projekt chwilowy, zaskakujący, na chwilę ukazujący inne oblicze miasta. Przypomina trochę działania Sytuacjonistów – ruchu artystów, architektów i radykalnych działaczy studenckich z Francji, Holandii, Belgii, Danii i Włoch, który powstał w latach 50. XX wieku. Jego naczelną ideą było przekształcanie codziennych, nudnych zwyczajów w wydarzenia wyjątkowe, SYTUACJE, które zmieniałyby znaną dotychczas przestrzeń i rzeczywistość. Towarzyszyło im pojęcie psychogeografii, która badała wpływ określonych miejsc na psychikę, zależności między miejskim krajobrazem a ludzkim postrzeganiem, a także wpływem zwyczajnych przestrzeni na doznania zmysłowe. Celem tych działań było rzucanie nowego światła na miasto, eksplorowanie go w sposób irracjonalny, a kiedy indziej przez zwyczajne szwendanie się niczym flâneur u Charlesa Boudelaire.

Podobne cele przyświecają Streetwaves: zobaczyć Gdańsk w nowym świetle. To o co postulowali Sytuacjoniści, wydarzenie Instytutu Kultury Miejskiej konsekwentnie rozwija od kilku lat – tworzy sytuacje, buduje wydarzenia w niecodziennych przestrzeniach. Wychodzi poza ciasne mury instytucji kultury i szuka synergii ale też energii w miejscach nieoczywistych: pomiędzy blokami, na podwórku, na plaży, w betonowym amfiteatrze, na leśnej polanie czy przy strumieniu pośród drzew.

Podobnie jak w ubiegłym roku, teraz organizatorzy również skontrastowali ze sobą dwie odmienne przestrzenie. Pierwszy, miejski dzień pośród najsłynniejszych gdańskich blokowisk czyli falowców, był spotkaniem z kulturą rozumianą przez pryzmat monumentalnej architektury i jej doświadczania. Drugi dzień był bliższy naturze, środowisku w jego pierwotnym stanie i kontemplacji lub piknikowemu doświadczaniu miejsca – kiedy ingerencja musi mieć swoje ograniczenia, a jednocześnie przyjmuje bardziej sielski charakter.

Z tych dwóch dni w pamięci utkwiło mi kilka momentów, bardzo mocno związanych z dźwiękiem rozumianym jako wypowiadane słowa czy wygenerowane dźwięki. Soniczne sytuacje, spotkane na chwile i utrwalone później w pamieci to:

Architektka Danuta Olędzka wspominająca o kulisach powstawania gdańskich falowców (które projektowała), o cięciu kosztów budowy, czasach, w których powstawały, tym czym te budynki były dla ludzi i co mogłaby w nich poprawić.

Mieszkańcy Przymorza opowiadający historie o falowcach i towarzyszącej im codzienności w dźwiękowym projekcie site-specific Lucyny Kolendo, który zorganizowała w jednym z mieszkań przy ulicy Kołobrzeskiej.

Dzieci przekrzykujące się przy łapaniu spadających mrówek ze spadochronami z galerii falowca przy ulicy Piastowskiej w projekcie Elvina Flamingo i obserwujący je dorośli mieszkańcy, wyglądający przez okna bloku.

Zespół Kristen grający doskonały koncert na plaży w Jelitkowie, w rozbudowanym o Macieja Bączyka składzie, pokazując, że doskonale opanowali zróżnicowane brzmienie i dramaturgię występu na żywo.

Jan Jelinek budujący muzyczną powłokę i audiosferę na syntezatorze modularnym i samplerze pośród drzew Doliny Radości, idealnie zgraną z leśnym otoczeniem i nie zakłócającym go z powodu odbioru muzyki przez słuchawki.

Program Streetwaves co roku jest inny, czasem zaskakuje bardziej lub mniej. Co ważne, nie jest spektakularny i raczej oddziałuje w mikroskali, nie zawsze na wszystkich, a raczej na pojedyncze osoby w swój specyficzny sposób. I w tym tkwi zaleta tego wydarzenia i doświadczenia.

Streetwaves, Przymorze i Dolina Radości, 30-31.05.15.

[Jakub Knera]