Słuchając debiutanckiego albumu Soma White, niemal momentalnie nasuwa mi się skojarzenie z opisywaną ostatnio płytą zespołu Ampacity. Oba zespoły w dużej mierze nawiązują do rockowych lub prog-rockowych klasyków sprzed kilku dekad, ale w diametralnie inny sposób. Jak robi to Ampacity opisałem tutaj. Soma White robi to zgoła inaczej, i przyznam – już od pierwszego utworu – o wiele mniej interesująco, jeśli nie wręcz nudno. Otwierający płytę „The Mind Parasite” to rozbudowana ponad ośmiominutowa opowieść, ale kilkakrotnie zgubiłem się w jej narracji, przez co już w połowie utwór staje na mieliźnie. „Pure Nonsense” mogłoby znaleźć się gdzieś na końcu krążka, ale nie na początku, bo tutaj osłabia wydźwięk całek płyty o 200%. Przeczytałem kilka recenzji tego albumu i wielu ich autorów zachwyca się profesjonalnym i „zachodnim” brzmieniem zespołu. Tego Soma White z pewnością odmówić nie można, ale co z tego, skoro o krystalizację własnego języka u muzyków o wiele trudniej. Zespół z dokonań Floydów, Marillion czy Purcupine Tree bierze praktycznie to co najgorsze – przestrzennie ale nudno brzmiące utwory, przelewający się w kilku momentach patos i ckliwość, czemu nie pomagają nawet elektroniczne wstawki i całkiem niezły, chociaż zniekształcony wokal Hani Żmudy. Co ciekawiej wypadają całkiem pomysłowe mariaże gitar z futurystyczną elektroniką w tle, ale one tylko pokazują jak te partie odstają na tle reszty. Poza tym „Soma White” cierpi na brak nie tyle oryginalności, ale chociażby personalizacji własnego języka muzycznego i dopowiedzenia czegoś nowego. Na uwagę z pewnością zasługuje za to nietypowa oprawa graficzna – pomysłowa i miła w dotyku, ale czy naprawdę aż tak bardzo potrzebna, skoro wiele więcej za sobą nie niesie?

[Jakub Knera]