Od GQOM z Durbanu, przez kwaśną ścieżkę dźwiękową do zimy, po retromanię Polski z lat 90. Zapraszam na przegląd muzyki do tańca i zabawy, ale nie tylko.

>>Read in English<<

FOQL & Fisherle, Personal Wastelands, Paralaxe Editions

Kiedy w studiu spotyka się dwójka artystów o wyraźnie ukształtowanym stylu, na efekt ich pracy patrzy się przede wszystkim jak na muzyczną syntezę. Personal Wastelands nie ma jednak sensu słuchać jako zestawienia dwóch elementów, które wyraźnie można rozróżnić, ale spójną całość, która owocuje bardzo sugestywną i wciągającą muzyką. Justyna Banaszczyk (FOQL) i Mateusz Wysocki (Fischerle) stworzyli rezonującą echem salę klubową, w której kierunek wyznaczają pulsujące bity w towarzystwie bogatej tkanki dźwiękowej glitchów, mikrosampli, różnej maści dźwięków. Efektem jest taneczny foley room – trochę industrialny, dubowy, momentami przytłumiony, z wiodącym za ucho niekończącym się transem. Ich wspólne dzieło mogłoby być psychodeliczną ścieżką dźwiękową kwaśnej surrealistycznej animacji, ale też dobrym wstępem do nocnego zawojowania parkietu. Duet świetnie niuansuje głębokie brzmienie, pełne ornamentów i starannie prowadzonych motywów. Personal Wastelands zostało nagrane spontanicznie na dwa identyczne automaty perkusyjne, podczas improwizacji w studiu – czuć tu tę swobodę i niezobowiązujący klimat. Jednocześnie nie ma tu mowy o przekombinowaniu, dzięki czemu synteza dokonań Fischerle i FOQL jest frapującą nową odsłoną ich muzycznych poszukiwań.

Universo, How To Convert Human Bodies Into Synaptic Smoke Screen, Zødiaque Tapes

Do dziś pamiętam, ileż to katowałem czerwony winyl Red Kixnare, na którym hip-hopowe rozbujanie przeplatało się z syntezatorowymi pasażami, zahaczając o disco z lat 90. czy footworkową rytmikę. Po kolejnych wydawnictwach pod tym szyldem, jego twórca Łukasz Maszczyński zaczął odpływać w innym kierunku jako Universo. Po epce dla Transatlantyk i jeszcze kilku imprintów wydał swój długogrający album – transowy i kosmicznie brzmiący zestaw utworów, w których jest miejsce zarówno na industrialne tekstury, szorstkie elektro, minimal wave czy mroczny house. How To Convert Human Bodies Into Synaptic Smoke Screen ma swój tajemniczy nastrój, czasem klimat horroru, czasem science-fiction, wyznaczany przez syntezatorowe pulsacje, ale też nieskomplikowane i atrakcyjne bity – gęste jak w „Energy Of All Empty Space Brings Quantum Silence Violation To Life” czy lżejsze, z większą dozą przestrzeni jak w „Little Big Heads”. Czuć w nich pewne naznaczenie retromanią, zagęszczenie muzycznych pomysłów, które całemu materiałowi wychodzą na dobre. Maszczyński jako Universo obiera inny kierunek w porównaniu do Kixnare. To muzyka przemyślana, złożona a jednocześnie dosyć taneczna, chociaż może w tej bardziej obskurnej odsłonie. Jest w tym sensownie ułożony plan i pociągający efekt, do którego chce się wracać. 

Menzi, Impazamo, Hakuna Kulala

Wstęp do tego, czym jest GQOM zrobiłem w styczniu 2019 przy okazji premiery debiutanckiej płyty Sho Madjozi. Oczywiście zarówno ona, protoplaści tego gatunku z Durbanu, których można usłyszeć na kompilacji Gqom Oh! The Sound of Durban, jak i Menzi na Impazamo, tworzą różne wariacje gatunku, jednak punkt wspólny – perkusyjny obecny w nazwie gatunku – jest czytelny u wszystkich. Znamienne, że epka ukazuje się w jednej z najciekawszych afrykańskich wytwórni, Hakuna Kulala, która prezentuje świeże spojrzenie na współczesną muzykę elektroniczną. Zaledwie sześć utworów, syntezatorowy mrok i wolne, sunące niemal jak walec, surowe i oszczędne bity, wpisują się w ten nurt. Jednocześnie Menzi serwuje różne wariacje na temat gatunku: industrialne, czasem zmechanizowane (świetny „Minimal Surge”), surowe, oszczędne, zagęszczane dronowymi pasażami albo szumiącym noisem („Underground Abaphansi”) lub nieco bardziej tłumione, kiedy bit jest na drugim planie, a na pierwszy wysuwają się mruczące mantryczne wokale („GQOM Tera” z udziałem Ecko Bazz). Dla mnie, częstego słuchacza wyżej wymienionej kompilacji muzyków z Durbanu oraz ostatnich wydawnictw GQOM OH, Impazamo jest odświeżającym doświadczeniem. Rytmicznie wzór jest podobny, ale znaczenie ma reszta: mroczne pasaże, gęste elektroniczne brzmienie i masa ornamentów – to elementy, które pokazują, że Hakuna Kulala jest kopalnią brawurowych muzyków. Zwłaszcza jeśli ktoś kończy nagranie takim wspaniałym finałem jak „Zulu Warrior”. To co, widzimy się na festiwalu Unsound?

Saroos, OLU, Alien Transistor

Saroos wydaje płyty w miarę regularnie i konsekwentnie drąży na nich kierunek, który z grubsza łączy inspiracje krautrockiem i folktroniką. Jeśli ktoś ma skojarzenia z Lali Puna i The Notwist, nieprzypadkowo – muzycy tego tria udzielają się w koncertowych składach ww. zespołów. Po transowym i rozpędzonym Return i Tardis ich nowe wydawnictwo jest ciekawym odświeżeniem pomysłu na ten zespół. Znów wyczuwalny jest wyrazisty puls i trans, bardziej niż oniryczny nawet taneczny, co słychać nastrojowym i wytłumionym „Quarantaine” (jakże proroczy tytuł) otwierającym album albo w świetnym, samplodelicznym i psychodelicznym „Cord Burn Pt. 3”. „Tatsu Jam” z kolei to senny elektroniczny pasaż, a „Looney Suite Serenade” brzmi jak post-rockowa wariacja na temat etnicznych perkusjonaliów. „End House Mario” przywołuje nienarzucające się elektro, a „Scratch Pets” przypomina złote czasy Lali Puna albo i The Notwist właśnie. Co i znamienne, bo podczas kiedy te dwie formacje po sukcesach w pierwszej dekadzie nieco zwolniły, właśnie Saroos przejmuje po nich pałeczkę i z płyty na płytę intryguje coraz bardziej. W informacji prasowej piszą, że OLU jest jak hip-hopowy mixtape – faktycznie sporo tu inspiracji, paleta pomysłów i stylistyczny rozdźwięk jest szeroki, ale Saroos ze znaną sobie gracją wiodąc przez rytm i poruszający ciało bit, łączy je w sugestywną i hipnotyzującą całość.

Wiktor Stribog, Lutym, Wyd. własne

Wiktor Stribog miałby po drodze z Felixem Kubinem. Jego muzyka, podobnie jak ta, którą tworzy Niemiec, bazuje na elektronice stylistycznie silnie zakorzenionej w geografii Europy Środkowo-Wschodniej, przykurzonej lekko epoką komunizmu, syntezatorowych analogicznych brzmień, przykrytych hauntologiczną chmurką. Kwaśne i trochę psychodeliczne brzmienie rok temu dostrzegła redakcja Bandcampa, a teraz ten audiowizualny twórca wypuszcza konceptualne epki dedykowane porom roku. Było Latem, jest Lutym i jeśli wierzyć proroctwu tych tytułów, ale i sytuacji klimatycznej, wkrótce może więcej pór roku nie być. To muzyka introwertyczna o ciepłym brzmieniu, czasem kwaśna („Sanki”), może mogłaby posłużyć jako ścieżka do któregoś odcinka programu „Sonda” albo dziecięcej bajki o zabawach na śniegu. Kapitalnie zresztą Stribog buduje audiosferę poszczególnych momentów zabaw w estetyce lo-fi. Zabrudzone i ospałe brzmienie syntezatora przywołuje klimat mroźnej zawiei („Wichura”), kiedy uczestnicy eskapady wracają do domu, żeby ogrzać się i wysuszyć ubrania, dostajemy mikro-melodyjki, które zgrabnie budują powycieczkowy nastrój. Lutym to ścieżka dźwiękowa do nieistniejącej bajki albo wehikuł czasu, który delikatnymi elektronicznymi dźwiękami przenosi w okres dzieciństwa. Przypomina mi seanse „Muminków” we wrzeszczańskim kinie Bajka i całkiem blisko Stribogowi do wydanej niedawno przez Finders Keepers ścieżki do tego filmu. Bartek Chaciński wskazuje też Ghost Box – myślę, że w katalogu jednego i drugiego polski artysta świetnie by się odnalazł. W swoim pudełku pełnym dźwięków ma jeszcze mnóstwo historii do opowiedzenia.

The Ah, Mere Husk, NNA Tapes

Jeremy Gustin na co dzień jest perkusistą w koncertowych składach takich zespołów i muzyków jak Okkervil River, David Byrne, Marc Ribot czy Albert Hammond Jr. Czasem robi sobie jednak od nich przerwy i wydaje solowe albumy. Mere Husk to następca Common Bliss z 2017 roku, osobliwa dźwiękowa szkatułka z zestawem alternatywnych piosenek popowych. Jak na perkusistę przystało, w kolejnych utworach słychać oczywiście wyraźną linię jego instrumentu, która często celowo zostaje uwypuklona („Far Away”), ale Gustin ochoczo tworzy bezpretensjonalne i delikatne elektroniczne wariacje. Melodie są frywolne, muzyk staje za mikrofonem i wyśpiewuje swoje ballady. Takie „Just Relief” pokazuje to jak na dłoni – zapętlone warstwy brzmieniowe, wielotorowe melodie, a na ich tle wokalizy, trochę zamglone, ale jednocześnie urzekające. Rytm, zagrany na perkusji albo stworzony na kanwie bitów, jest tu znakiem rozpoznawczym – ma bardzo przekonujący, rozbujany charakter, do którego Gustin dodaje chwytliwe melodyjki i subtelne zagrania, tworząc swój osobliwy mikro świat. Perkusista wyznaje zasadę maksymalizacji pomysłów, ale kiedy wszystko ze sobą połączy i nałoży kolejne warstwy, brzmią one koherentnie, trochę psychodelicznie, ale też urokliwie. Taki osobliwy quasi-pop XXI wieku, który list przebojów nie zawojuje i nie taki jego cel, ale wciąga w swój świat błyszczących dźwięków, syntezatorowych wstęg i kruchych melodyjek. Trochę baśniowych i nierealnych jak obrazek na okładce płyty. 

Pejzaż, Blues, The Very Polish Cut Outs

Na liście najbardziej zapracowanych polskich muzyków Bartosz Kruczyński jest w czołówce. Ubiegły rok przyniósł jego trzy wydawnictwa, z których dwa udało mi się zrecenzować – teraz również musze wybierać. Jako Pejzaż po raz pierwszy dał o sobie znać dwa lata temu – albumem Ostatni dzień lata wrócił do klimatu wakacji doby lat 70. i 80., cytując polski pop, soul i hip-hop na tyle sugestywnie, że zdobył pierwsze miejsce w rankingu beehype. Nie ma się co zresztą dziwić – nikt tak jak Kruczyński nie jest w stanie pożenić w długogrającej formie ducha polskiej retromanii w formule easy listeningu i przebojów żywcem wyjętych z przeszłości, z których tworzy własne wariacje na temat tamtej epoki. Blues to sugestywna kontynuacja tej metodologii, chociaż przenosimy się w czasie – tym razem na tapecie są lata 90., tuż po transformacji ustrojowej, kiedy Polska zachwyca się gospodarką wolnorynkową. Z kurortów przenosimy się do nocnych klubów, a Kruczyński kapitalnie oddaje ducha tamtych czasów. Nie powtarza patentu z debiutu – serwuje własną ścieżkę dźwiękową do dyskotek i nastoletnich imprez, które buduje na bazie sampli polskiego popu, które w programie „Jaka to melodia” można rozpoznać po pierwszej nutce. Czasem są to oddechy wokalistek, pojedyncze sylaby, kiedy indziej frazy, które połączone w utworach obok siebie tworzą osobliwą mozaikę czasów z przełomu wieków. Kruczyński robi to co kiedyś Skalpel, ale jednocześnie maluje socjologiczno-muzyczny obraz polskich dyskotek, przez pryzmat muzyki kusząc się trochę na Lederowską analizę nie tylko radiowych list przebojów tamtej epoki, ale ówczesnego obrazu Polski.