Wojtek Traczyk odziera kontrabas z jego lirycznego brzmienia, nie szuka melodii i dźwięków ładnych, stawia na brzmieniowy ciężar. To cedzenie dźwięków, ujarzmianie potężnie brzmiącego, drewnianego kolosa.

>>Read in English<<

Kiedy myślę o Wojtku Traczyku, słyszę Muzykoterapię, Warszawskie Combo Taneczne, projekty Marcina Maseckiego czy Gaby Kulki, w których się udziela. Raczej piosenki, w których gra na drugim planie, bo przecież teoretycznie taka ma być rola kontrabasu. Ale Traczyk pozbawia słuchaczy złudzeń i żongluje ich przyzwyczajeniami regularnie: w 2012 roku wydał Free Solo, gdzie na niczym innym poza kontrabasem nie grał, z kolei dwa lata później na dziękuję, dobrze grał piosenki z zespołem. W międzyczasie udzielał się w wielu składach, wspomnianych wyżej (ale grał też z m.in. Kamilem Szuszkiewiczem, Hubertem Zemlerem, Pawłem Szpurą, Wacławem Zimplem), aż wiosna 2020 przyniosła światu jego drugi w pełni solowy album Runo, wydawnictwo dopracowane, sugestywne i przemyślane w każdym calu. 

Kontrabasista wraca do idei, która towarzyszyła mu na Free Solo, ale jeśli tam bywał ostrożny, czasem nawet zachowawczy i konwencjonalny w brzmieniu, tutaj idzie dalej i odważnie eksploruje swój instrument. Tamta płyta była lekka, momentami wręcz liryczna, tutaj jest ciężar, powaga i dostojny ton, momentami Traczyk gra na skraju możliwości kontrabasu wywleka go na drugą stronę. Podobnie w tym roku gra opisywany przeze mnie Ville Herrala, ale to inna skala – na jego Pu znalazły się miniatury o zróżnicowanym spektrum, tutaj są długie, dopracowane kompozycje; krwiste, rozbudowane formy. Traczyk preparuje instrument, wkracza na obszar sonoryzmu, eksploruje drewniane pudło rezonansowe. Jego kontrabas brzmi czasem jak nie-kontrabas: surowo, sucho, ale jednocześnie głęboko. Otwierający album „Big sur” to szorstki dron, kompulsywnie wygrywany i rezonujący. „Raccoon” z kolei blisko do sound-artu, dźwiękowej tkanki, w której barwa instrumentu się zaciera, a jego poszczególne elementy są trudne do rozpoznania – uderzenia w struny przypominają wirujące koło, nierówne, szorstkie, czasem wyostrzone. Uzupełniają je pociągnięcia smyczkiem, gęste i mocarne; dźwiękowa betoniarka. Smyczek brzmi tu przeraźliwie, w zwolnionym tempie, jakby ktoś mielił go na strzępy. To kontrabas w ujęciu mikro, Traczyk podsuwa go słuchaczowi pod samo ucho, żeby w głębokim i powolnym brzmieniu wyłapać wszystkie niuanse. W detalu uwypukla się szorstkość, przeciąganie dźwięku, wydobywanie go w mozolny sposób. Fascynująca jest artykulacja, instrument brzmi czasem metalicznie, skrzypi. Traczyk dokonuje tu wiwisekcji jego ogromnego cielska – blisko mu do akustycznej muzyki noise, gęstej powłoki, która wydaje się nie mieć ograniczeń. Rozchybotane i wyginane struny wyróżniają się w „Mirror Mirror”, kiedy drewniane oleiste brzmienie jest punktowane przez plumkanie w tle. Z kolei najbardziej klasyczne w formie „Meru” to mantra budowana na dostojnych pociągnięciach smyczka po strunach, trochę folkowa, może funeralna, zawodząca w powtarzalnych sekwencjach. 

Runo to kontrabasowe rozwarstwienie, przebijanie się przez gęstą strukturę instrumentu, składanie muzyki ze skrawków, dźwięków, które zazwyczaj są efektem ubocznym. Traczyk odziera kontrabas z jego lirycznego brzmienia, nie szuka melodii i dźwięków ładnych, stawia na brzmieniowy ciężar. Jego nieposkromiona gra jest jednocześnie brawurowa – kontakt sam na sam z instrumentem wyzwala inne podejście, a także inne emocje. To cedzenie dźwięków, ujarzmianie potężnie brzmiącego, drewnianego kolosa. Runo to płyta kompletna i konsekwentna, a Traczyk odkrywa tu swoje poszukujące, pełne elokwencji oblicze.

Wojtek Traczyk, Runo, Pawlacz Perski