Mateusz Kunicki przewinął się przez znaczącą liczbę trójmiejskich zespołów, lata swojej świetności mając już raczej za sobą. Można było go słuchać w pamiętnym Kevinie Arnoldzie (tu od niedawna znajdują się wszystkie wydawnictwa tego zespołu i można odsłuchać ich bezpłatnie), który na początku pierwszej dekady XXI wieku wdrażał na polskiej scenie fascynacje Sonic Youth i Mudhoney w bardziej przebojowej, indie rockowej odsłonie. Później muzyk pojawiał się w takich składach jak Miasto 1000 Gitar czy In the Name of. Solowo nagrywa muzykę także jako Vreen i pod tym pseudonimem udziela się także na dwój najnowszych wydawnictwach – Where is Jerry i WOW.

Mimo, że to jego osoba spaja oba te albumy, ciężko powiedzieć jakoby Kunicki był liderem czy dowodził któremuś z tych składów. Where is Jerry hołduje złotym latom muzyki grunge, naznaczonej trochę post-rockowym brzmieniem. Razem z nim w zespole gra Przemysław Loose i Tomasz Bedynek (który notabene w Kevinie Arnoldzie grał także na perkusji). „10 Day Langfuhr Forecast” to trwająca ledwo kwadrans epka, będąca pokłosiem ubiegłorocznego, długogrającego wydawnictwa „In the window”, a jednocześnie na swój sposób melancholijnym zapatrzeniem  w ostatnią dekadę XX wieku i czasy, kiedy gitarowe zespoły zdecydowanie charakteryzowała tendencja wzrostowa, będąc u szczytu fali popularności. Where is Jerry na tyle spoglądają na tamten okres, że poza młodzieńczym i zawadiackim zapatrzeniem ciężko doszukać się w ich muzyce czegokolwiek więcej. To kompozycje, które mocno trącą myszką, brzmią wręcz archaicznie i dla mnie jakichkolwiek wartości estetycznych nie niesie. Ot, granie dla zabawy w duchu muzycznych idoli. Kto tak dzisiaj gra? Ano nikt, ale Where is Jerry specjalnie nie odnoszą się do tego typu muzyki, ale po dość prostych i rozpoznawalnych kalkach idą przetartymi szlakami. Pytanie brzmi po co – nawet jeśli dla własnej i znajomych radości, to ciężko tej płycie jakkolwiek wyraziściej zaznaczyć swoją obecność – bo nie brzmi najciekawiej, a i nie próbuje w jakikolwiek odświeżający sposób spojrzeć na tradycję muzyki gitarowej.

WOW to kolejna odsłona twórczości Kunickiego, stworzona na spółkę z Adamem Piskorzem z duetu Czechoslovakia, co z resztą wyraźnie słychać w osobliwym sposobie sklejania bitów i tworzenia elektronicznych podkładów. W opisie wydawnictwa można przeczytać, że zespół wskazuje na inspiracje duetem Niwea bądź Napszykłat. Pokusiłbym się jeszcze o łódzką grupę 11, jednak WOW to niestety zupełnie inny poziom i klasa. Do warstwy muzycznej za bardzo przyczepić się nie mogę: w wielu miejscach muzyka jest fascynująca, psychodeliczna, pełna najróżniejszych sampli, mało oczywista i rzadko kiedy budowana według prostych hip hopowych schematów. Zarówno gdy przyjmuje zwarte jak i bardziej abstrakcyjne formy, brzmi szalenie ciekawe – blisko jej dokonaniom twórców spod szyldu Anticon, a nawet bardziej elektronicznym przedstawicielom Paw Tracks. Ale niestety cały efekt psuje warstwa liryczna. Jestem w stanie zrozumieć żartobliwe podejście muzyków, ironizowanie i parodiowanie, ale nawet taką „głupawkę” trzeba serwować w sensownej formule, która będzie uzasadnieniem treści. Tymczasem kawałki „WOW” brzmą jakby teksty powstały według słynnej metody totartowskiego zlewu, co niestety wpływa na materiał katastroficznie: dadaistyczne zlepki słów, częstochowskie rymy rażą banałem i miałkością. Nie ma tu liryków, które chciałoby się powtórzyć, które brzmiałyby błyskotliwie albo chociaż puszczałyby oko do słuchacza. Powtarzane w kółko „z okazji/konwalie i szacunek” nudzą i męczą; łącznie z towarzyszącym mu teledyskiem wypadają najzwyczajniej w świecie bardzo słabo. Obecny tu abstrakcjonizm z jednej strony ma hip hop parodiować, ale z drugiej strony ukazuje że muzycy nie do końca wiedzieli jak się za ten temat zabrać. Podobnie jak w przypadku Where is Jerry towarzyszy mi wrażenie, że poza grupą znajomych duetu, którzy pośmieją się przy słuchaniu tej płyty, jest to materiał mało komunikatywny i najzwyczajniej w świecie niezbyt ciekawy. A szkoda, bo w jego autorach potencjał jest niemały.

[Jakub Knera]