Chociaż od premiery „The Satanist” minęło już dobrych kilka tygodni, album ten wychodzi w wyjątkowym czasie zarówno dla muzyki alternatywnej jak i metalu w ogóle. Gatunkiem tym coraz częściej interesują się – cokolwiek w tym przypadku ten czasownik może znaczyć – ludzie, którzy wcześniej mieli go w poważaniu lub wręcz nie wiedzieli o jego istnieniu. Metalowe zespoły regularnie witają na europejskich festiwalach, także w roli headlinerów. O ile taki belgijski Dour zawsze znaczącą cześć programu budował w oparciu o zespoły reprezentujące zarówno death, black jak i power metal, a Roadburn co roku jest marką, która odpowiada za bardzo wysoki poziom, który fani doceniali, bo bilety wyprzedawały się w ciągu jednego dnia, o tyle zespoły pokroju Napalm Death czy Messugah na Primavera Sound czy Off Festival, zdominowane przez młodzież zapatrzoną w indie rockowe zespoły i pościelową elektronikę, wydają się być czymś nowym, wręcz swego rodzaju trendem.

Metal niejedno ma imię. Z jednej strony są kapele formatu wyżej wymienionych, z drugiej w głowach wielu wciąż tkwią takie ikony jak Metallica (która skończyła się nie po „Kill’em All” jak mówi przysłowie, ale na chwilę przed wydaniem Black Album), Iron Maiden, Cradle of Filth czy Slayer. Jest jeszcze trzecia strona metalu (medalu?), która wydaje się niejako ripostą na zbyt często mało otwarcie tego gatunku i długotrwałą stagnację. Oto bowiem wiele zespołów, których muzycy niekoniecznie muszą ukrywać się pod czarną skórą i długimi piórami, zakłada swoje kapele i stara się łoić tak jak ich starsi koledzy po fachu, jednocześnie przemycając swoją, świeższą wrażliwość. Zachodnie media bardzo szybko ukuły termin na tego typu twórczość, zespoły pokroju Deafheaven czy Liturgy obwieszczając przedstawicielami hipster metalu, którzy do swojej muzyki „mają dystans i nie potrzebują przebieranek na scenie”. Określenie stawiane dosyć na wyrost i w nikłym stopniu mające pokrycie z rzeczywistością, funkcjonujące raczej jako kolejna łatka, słowo-wytrych.

I tu dochodzimy do premiery „The Satanist”, którą chciałbym skwitować jednym zdaniem, ale zapożyczę słowa Patryka Zwolińskiego z Blindead, który w październiku w wywiadzie dla Nowe idzie od Morza powiedział: „Metal nie skończył się, rozwija się”. Adam Darski, Zbyszek Promiński i Tomasz Wróblewski potwierdzają tę opinię: Behemoth po pięciu latach przerwy od ostatniego studyjnego albumu powraca w bardzo dobrej formie, z jednej strony redefiniując gatunek z którego się wywodzą, a z drugiej ciekawie go odświeżając. Pomimo tego, że muzykę i teksty do wszystkich utworów napisał Darski, „The Satanist” to gra zespołowa, zwarta niczym szarża wojska, atakująca już od pierwszych minut. „Blow Your Trumpets Gabriel” zaczyna się siarczystym riffem z trąbkami (a jakże!) w tle, aby w 90 sekundzie dołączyła do nich death metalowa, obłędna gra talerzy Inferno. Trio balansuje na granicy ekstremum, ciężkiego, bardziej przebojowego rocka ale także spokojniejszych, lirycznych momentów. „Amen” rozpoczyna się masakrującą sieczką, aby później przejść w hard rockowe, gęste zawodzenia; „Ben Sahar” to bardzo prosty strukturalnie utwór, a tytułowa kompozycja zaczyna się kaskadami gitarowych pojedynków i balansującą pomiędzy nimi perkusją, aby później zmienić się w łagodny, rockowy utwór, który zwieńcza finałowe crescendo z dęciakami w tle.

„The Satanist” to bardzo złożona płyta. Zespół miał przy niej pracować z Rossem Robinsonem, ale bardzo szybko panowie zrezygnowali z jego usług, kiedy optował za niewykorzystywaniem metronomu. To pokazuje ich przywiązanie do precyzji i dokładnego wykonania materiału, który w tym przypadku jest przecież szalenie trudny. „The Satanist” wydaje się jednym z najłagodniejszych wydawnictw zespołu, bardzo często słuchać jak zespół nurza się w hard rockowych riffach i przyswajalnie brzmiących melodiach. Ale to także muzyczna kontestacja – Robinson, który zasłynął z współpracy z Korn czy Sepulturą, jest także zobrazowaniem swego rodzaju amerykańskiego spojrzenia na metal. Behemoth z jednej strony odrzuca muzyczne ekstremum, a z drugiej nie zmienia się w pop-metalową papkę, której niezwykle blisko jest chociażby ostatniej płycie norweskiego Shinning – ich album, przygnieciony amerykańską produkcją stał się zbyt wygładzony, zbyt przebojowy, wiele tracąc z unikalnego charakteru zespołu.

Nergal w wywiadzie dla „The Quietus” podkreśla, że nudzą go zespoły, które silą się na bycie ekstremalnymi, a w rzeczywistości takie nie są. Behemoth złagodniał, ale nie stracił swojego charakteru. „The Satanist” to bardzo przestrzenna płyta, otwierająca się na nowego słuchacza, ale jednocześnie zachowująca swój pazur i osobliwą formę. A tą ostatnią lider kapeli lubi się bawić – pojawia się w The Voice of Poland, gra w „Ambassadzie” Machulskiego, jednocześnie będąc twardo przywiązanym do tego co robi jako muzyk. Buduje dystans wobec siebie i tego co mówi (inna sprawa, że wiele osób tego dystansu nie jest w stanie złapać). „The Satanist” to deklaracja, widoczna już w tytule: „Potrzebujemy Szatana dla balansu” – mówi Darski „The Quietus”, a potem dodaje: „Chcemy wyjść poza metal”. To kontestacja wizerunku metalowego zespołu, bo Darski zdaje sobie sprawę, że osoby słuchające metalu także się zmieniają: „Dzisiejszy fan metalu to już nie jest przedstawiciel hermetycznej, konserwatywnej subkultury, tylko ciekawy świata kontestator” –powiedział z kolei wywiadzie dla tygodnika „Polityka”. Cytuję te wywiady nie bez powodu, bo w przypadku „The Satanist” szalenie ważna jest warstwa tekstowa, o czym wielu recenzentów zdaje się zapominać. To kontestacja, deklaracja poglądów imiejsca w świecie. Dobrze słychać to w jedynym momencie płyty, w którym Darski używa polskiego a jednocześnie rezygnuje z growlingu i cytuje wypowiedź Henryka ze „Ślubu” Gombrowicza: „Odrzucam wszelki ład i wszelką ideę / nie ufam żadnej abstrakcji, doktrynie / nie wierzę ani w boga ani w rozum / dość już tych bogów / dajcie mi człowieka / niech będzie taki jak ja”. Chciałoby się przywołać kolejny cytat Timonty Leary’ego, obecny w utworze „Third Eye” zespołu Tool na płycie „Aenima”: „Think for yourself, question authority”. Bo o to Darskiemu chodzi – myśl za siebie, odrzuć doktryny i religię, kwestionuj autorytet, uwierz w człowieka.

Behemoth mówi o tym poprzez muzykę i teksty, a na dodatek robi to w bardzo charakterystycznej i oryginalnej formie, nie zapominając o swoim słowiańskim rodowodzie. Na „The Satanist” jest Gombrowicz, na albumie „Evangelion” Darski posłużył się tekstem utworu „Lucifer” Tadeusza Micińskiego, a pomiędzy nimi na epce „Blow Your Trumpets Gabriel” zespół zagrał cover „Ludzie Wschodu” grupy Siekiera. Trójmiejskie trio wie co i jak chce powiedzieć, a dziesiąta płyta jest dowodem na to, że nie spoczęli na laurach. Ba, tych trzech kwadransów muzyki szalenie dobrze się słucha!

[Jakub Knera]