Disweather krążą wokół kilku inspiracji, nie do końca wiedząc w którym kierunku chcą właściwie zmierzać. „Shoulders Shouldn’t Shout” na początku brzmi jak cytat żywcem wyjęty z Joy Division, a za chwilę wokal a la Curtis przeobraża się w Kurta Cobaina z okresu „Nevermind”. Całość i tak trwa prawie 6 minut i ta długość, połączona z niezbyt wyszukanym brzmieniem strasznie kaleczy tę kompozycję. Pierwsze trzy utwory na epce brzmią bardzo słabo. Czasem zespół szuka rozwiązań i zbacza na mielizny – fajnie brzmi pierwsze półtorej minuty „MJFK”, ale potem robi się z tego okropny banał; po 3 minucie zaczyna się dziać coś ciekawego , kiedy zespół umiejętnie buduje nastrój i na końcu wybucha w punk-rockowym stylu. Ale niestety płaski wokal wszystko psuje. Najlepszy na płycie jest „734” – krótki, treściwy, zwarty utwór a jednocześnie fajnie brzmiący, pomysłowy i nie-nudny. Dobre wrażenie robi  trochę bluesowe „Spew Me” – na pewno wypadaj lepiej niż pierwsza połowa płyty, ale ale to wciąż mało. Fatalne brzmienie tego materiału jest jego największym minusem – pozorna surowość z wokalem wypchniętym naprzód brzmi jak prowizoryczne nagranie demo. A jeśli taki był celowy zamiar, to rezultat nie jest zbyt ciekawy. Ni to post-punk, ni post-hardore, ni garage, trochę takie niewiadomo co. Disweather muszą jeszcze trochę poszukać żeby spróbować się określić o co im w muzyce chodzi.

[Jakub Knera]