Umiejętnie kuratorsko skonstruowany program OSA świetnie pokazał perspektywy grania muzyki elektronicznej na żywo: improwizując, wykorzystując niestandardowe instrumentarium albo umiejętnie czerpiąc z wizualizacji.
Jeśli ktokolwiek miał wątpliwość czy po pandemii warto wracać na koncerty, Schtum – z tych, które do tej pory widziałem w tym roku (do końca września) – jest tego najlepszym przykładem.
Austriacki duet zagrał w środku drugiego dnia Open Source Art w Sopocie. W przerwie między koncertami, niespodziewanie przesunęli scenę w głąb widowni, przez co widzowie zasiedli dookoła nich. Dzięki temu widzieliśmy jak Manu Mayr gwałtownie uderzał w korpus swojej gitary basowej, tworząc w ten sposób industrialny bit. Albo jak grał na strunach tak, że brzmiały bardzo surowo i mechanicznie. Obok niego Robert Pockfuß grał wyraziste frazy na gitarze elektrycznej – raczej matematycznie cedzone, układające się w muzyczną żonglerkę, prowadzoną na instrumentach z kolegą z zespołu.
Każdy dźwięk jaki generuje zespół, bazuje na sygnale z gitar, basu, modułu basowo-perkusyjnego i efektów. To elektronika tworzona na żywo, czego (bez zagłębiania się w opis), trudno się domyślić, bo ich ubiegłoroczny album Sequencing Detachments, bardzo skrupulatnie wyprodukowany, brzmi na wskroś elektronicznie. Tu, w sali Państwowej Galerii Sztuki doszedł element ludzki: niesłychana precyzja, szczelne wypełnianie każdej przerwy dźwiękiem, gitarowe dialogowanie strun, ale i efektów, którymi muzycy malowali ściany dźwięku lub rekonstruowali przestrzenne brzmienie. W mroku sali, w punktowym świetle, wyglądali jakby grali przy ognisku – trzymający w napięciu performance od początku do końca zachwycał niesamowitym zgraniem, zaplanowaniem tej muzyki, ale i dramaturgią, jaką mało komu udaje się osiągnąć na żywo.
Podobne podejście cechuje Daniela Szweda – muzyka znanego chociażby z BNNT czy Woody Alien – który amplifikuje perkusję, dostawia do niej elektroniczny pad i pudełko ze sprężyną, w które uderza pałeczką, a które generuje kolejny, rezonujący metalicznie dźwięk. Szwed zagrał rytmicznie i plemiennie – mantrycznie zapętlając perkusyjne motywy, zarówno kiedy uderzał w zestaw miarowo albo przyspieszał, wchodząc w quasi-klubową formę. Jednocześnie stworzył tło z rozmazanych warstw perkusjonaliów, pogłosów, generując coś z pogranicza technoidalnego industrialu, osobliwej narracyjnie formy, która przeistaczała się z utworu w utwór, przez co koncert brzmi jak koherentna całość.
Trzecim muzykiem, który zmienia nieco myślenie o muzyce elektronicznej jest Aho Ssan. Muzyk gra na stworzonych samodzielnie kontrolerach, które umożliwiają mu dowolne „dawkowanie” i sterowanie kilkunastoma ścieżkami dźwięku. Gęsta, pełna zróżnicowanej dynamiki hybryda połączyła w sobie hyperpopowe elementy, ale też gęste basowe podszycie, otwarte na improwizację, bowiem właśnie na niej Niamké Désiré zbudował swój błyskowlity set.
Tegoroczna edycja Open Source Art pokazała inne perspektywy na to, jak grać i prezentować na żywo muzykę elektroniczną. Piszą inne, mam na myśli nie tylko stanie za laptopem czy kontrolerami by konstruować kolejne kompozycje; inne instrumentarium, metodologie, narracje. Odbiór wzmacniało wnikliwie zaplanowane oświetlenie przestrzeni PGS, które zmieniało się na każdym koncercie.
Dopełnieniem audiowizualnych doświadczeń był duet Abul Mogard i Marja De Sanctis oraz Synspecies. Ten pierwszy zagrał statyczny, stopniowo rozwijający się koncert, przeciwieństwo ekstatycznych, opisanych wyżej występów. Dronowe pasma i gęste basowe formy wypełniały szczelnie salę, tworząc niesamowite wrażenie akustyczne: pęczniejący dźwięk, który rezonuje, ale też oddziałuje fizycznie na uszy. Wyświetlane w tle wizualizacje De Sanctis wzmacniały to poczucie – kwieciste scenerie, barwne, stopniowo zniekształcane obrazy, tworzyły efekt kwaśnej i psychodelicznej wędrówki, w której synteza obrazu i dźwięku zaowocowała wyjątkowym doświadczeniem.
Efekt współpracy Elías Merino i Tadej Droljc (Synspecies), pokazał jak kapitalnie synchronizować dźwięk z obrazem w zrytmizowanej, ekspresyjnej formie, która przeobraziła salę PGS w pulsujący dźwiękiem i światłem transformator. Oba te elementy miały równomierne znaczenie, przenikając się w połamanych rytmicznie, eksplodujących strukturach. Zagrali najkrótszy koncert festiwalu, ale intensywny i wyczerpujący.
Trudno o większy kontrast niż Open Source Art Festival i dogasający po sezonie kurort za oknem. Przejście z pustego Monte Cassino, głównej ulicy Sopotu, do galeryjnej sali, która raz do roku zamienia się w wypełnioniony dźwiękiem i obrazem festiwal, jest doświadczeniem tyle niezwykłym co wręcz abstrakcyjnym. Chociaż nie wszystkie z tegorocznych koncertów zachwyciły, ba, niektóre rozczarowały – Maya Shenfeld materiał z In Free Fall zaprezentowała w sposób bardzi mało atrakcyjny, Lucy Railton pogubiła się gdzieś między grą na wilonczeli a elektroniką, nagraniami terenowymi i próbą tworzenia swego rodzaju środowiska dźwiękowego. Zdecydowana większość artystów wykazała się niezwykle świeżym spojrzeniem na potencjał performatywny wykonywania muzyki elektronicznej na żywo. Niby nie trzeba wiele – improwizując, wykorzystując niestandardowe instrumentarium albo umiejętnie czerpiąc z wizualizacji – ale nie każdemu to wychodzi. Umiejętnie kuratorsko skonstruowany program OSA świetnie pokazał te perspektywy.