Borealis wychodząc poza program muzyczny, poruszył wątek kultury Sámi, stając się platformą do tego, jak opowiadać o własnej tożsamości.
Czasem wystarczy 15 minut, czasem 15 sekund. Kwadrans gra Issát Sámmol, jojker i kompozytor, który sześć lat temu stworzył juoigganas – swój własny dwustrunowy instrument joik. Tyle zajmuje mu koncert, który otwiera sobotni wieczór w Bergen Kjøtt, dawnej fabryce mięsa zlokalizowanej na północy miasta, która dziś jest centrum kulturalnym z przestrzenią galeryjną, salą koncertową i studiami nagraniowymi, w których powstawała m.in. płyta Girl in Red.
Sámmol odróżnia się od pozostałych koncertów na festiwalu Borealis – gra muzykę najbardziej rdzenną, surową, pozbawioną elementów performatywnych. Jest w tym szczery i przejmujący do szpiku kości. Jego surowy jojk – wykonywany w akompaniamencie muzyki granej na zaledwie na dwóch strunach (instrument jest zaprojektowany tak, aby pasował do skali tonalnej tradycyjnego joiku Sámi) i towarzyszącej mu wokalistki – brzmi przejmująco, szczerze i niezwykle emocjonalnie. Sámmol pomiędzy utworami bezpretensjonalnie żartuje, jest bezpośredni. Krótkie, ale przejmująco prawdziwe wystąpienie w tegorocznym programie, który skupił się wokół kultury Sámi.
15 sekund przedostatniego dnia festiwalu trwają koncerty z cyklu „elevator music”. Trafiam na nie chodząc po mieście, które raz wygląda jak wioska rybacka, a za chwilę jak górski kurort, kiedy pomiędzy budynkami wyłania się masyw De syv fjell. Pomysł na cykl to diametralnie inne spojrzenie niż muzak pod tą nazwą, który miał umilać jazdę windami. Na Borealis jesteśmy świadkami małych performatywnych wystąpień i interwencji dźwiękowych.
Czasem doświadczenie trwa dłużej – jak wtedy, gdy w Laugaren, oddolnie powstałej saunie, słuchamy muzyki. Kiedy pomieszczenie paruje, jest coraz goręcej, specjalnie dobrana playlista działa inaczej. Utwór Ellen Arkbro„For Organ and Brass”, który znam bardzo dobrze, w unoszącej się parze brzmi zupełnie inaczej.
Program tegorocznego Borealis przygotował dyrektor artystyczny Peter Meanwell, ale też kompozytorka i artystka dźwiękowa Elina Waage Mikalsen, będąca w czasie dwuletniej rezydencji. Ich zamysłem było skoncentrowanie się na kulturze Sámi, społeczności zamieszkującej terytoria północnej Norwegii, Finlandii i Rosji. Przez wiele lat marginalizowanej, ostatnio coraz głośniej zaznaczającej swoją obecność w publicznej debacie. To z powodu protestów w sprawie elektrowni wiatrowych w Fosen na północy kraju, które powstają na pradawnych pastwiskach reniferów, które są zwierzętami-symbolem tej społeczności.
Dlatego każdy dzień zaczynam od dyskusji. Te dotyczą kultury Sámi, joikowania, eksperymentowania z tą formą. Czy wystarczy wykorzystać jojk, jak chociażby kiedyś świetnie zrobiła to Maja Ratkie na albumie „Avant Joik”, czy należy wykorzystać instrumenty tradycyjne? A może ta muzyka powinna zwracać uwagę na to, na co zwraca kultura Sámi: życia w symbiozie z naturą, nie jako kolonizator do czego najczęściej sprowadza ją kapitalizm.
Ánndaris Rimpi zwraca uwagę, że w muzyce Sámi ważne jest miejsce na improwizację I to jak dźwięk wpływa na ciało. „W kulturze chrześcijańskiej człowiek jest panem natury, podczas gdy w kulturze Sámi jest jej częścią: kultura jest podmiotem, a nie przedmiotem” mówi. Kilka dni później prezentuje kompozycję „Birástiddje beljustallam” w dźwiękowej galerii Lydgalleriet. Kultura Sámi inspiruje go w formie trwania, rozciągłości, blisko jej do idei deep listening, po czym jak sam zaznacza, instalacja ma sprawiać wrażenie jakby było się poza miastem. „Moje korzenie to kultura, ale też syntezatorowa muzyka lat 80.” Mówi, a my słuchamy jej na leżąco na rozłożonych skórach reniferów, co wpłynęło na to, jak ją odbieramy: zrelaksowani, na granicy snu..
Tradycja Sámi równoważy dualizm zachodniej kultury osadzonej w miastach, o czym często zapominamy, żyjąc w przepełnionych hałasem i zgiełkiem aglomeracjach. „Kultura zachodnia oddziela ciało od umysłu – w Sámi stanowią one jedność.” mówi Ellen Marie Bråthen Steen. Jalvvi Niillas Holmberg opowiada jak „joikował swoich przodków” i ludzi z nim spokrewnionych, nad rzeką Deatnu, skąd pochodzi, aby doświadczyć krajobrazu, który przeszedł przemianę. „ Kolonizacja jako proces nie dotyczy ziemi, ale zmiany ludzi” zwraca uwagę, dodając: „zaczyna się od języka.”
Elina Waage Mikalsen – Stáinarbánnit, zdjęcie: Frid Lilleskog Tronstad Eva Pfitzenmaier – Elevator Music, zdjęcie: Thor Brødreskift
Dyskusje bardzo mocno pobudzały do rozmyślań o tym jaką rolę pełni muzyka w ubieganiu się o znaczenie kultury, ale też jak sama kultura rdzenna jest postrzegana i co dziś, w trzeciej dekadzie XXI wieku można z nią robić. Emanacją stylu życia Sámi była wycieczka do Jiennagoahti – małej chatki, położonej na wzgórzach Bergen, kilkanaście minut drogi od górnego przystanku kolejki linowej Fløibanen. Zbudowany z drewna i pokryty darnią, goahti to tradycyjna konstrukcja domu Sámi. To jego dźwiękowa odmiana – galeria dźwiękowa, ale bez słowa galeria, mówi mi potem Elin Már Øyen Vister, jedna z kuratorek tego miejsca. Obiekt ma raptem kilka metrów kwadratowych, z jednej strony są drzwi, z drugiej ogromne okno, na ścianach małe półki, kominek i dwa głośniki.
W środku siedzimy na skórach reniferów i słuchamy instalacji dźwiękowej Margrethe Pettersen. Brzmienie wody, nagrania terenowe, rytmiczne interwały wprawiają w nieoczywisty trans, kominek sprawia, że robi się coraz cieplej, pijemy herbatę, tworzy się nietypowy stan uniesienia i odrealnienia. W pewnym momencie tracę poczucie, że jestem w górskiej chatce, bo jej konstrukcja i dźwięki wody sprawiają, że czuję się jakbym dryfował w szalupie gdzieś na środku morza. Czas traci znaczenie, na początku liczę minuty, potem chcę, żeby wszystko trwało jak najdłużej. Może właśnie o tym jest kultura Sámi?
Niejako kwintesencją tematu przewodniego, kultury Sami i tego, jak zaprezentować to w formie muzycznego występu jest koncert Stáinnarbánit – Wolffish teeth kuratorki Elina Waage Mikalsen. Powinien w zasadzie nazywać się performatywnym spektaklem muzycznym, co przy mocnym budowaniu kontekstu w formie teoretycznych wprowadzeń opisach wydarzeń festiwalu, lepiej wprowadzałoby w percepcję wieczoru. Poza artystką obsługującą elektronikę i wokal, składa się na niego tkanie w wykonaniu Márjá Karlsen, ale też brzmienie instrumentów stołowych, domowych, taki jak chociażby czajnik, nalewanie kawy i joik Jalvvi Niillasa Holmberga. Sama muzyka, chociaż istotna, nie jest tu najważniejsza, całość bowiem składa się na dźwiękowy performance wykorzystujący przedmioty codzienne, tworząc dźwiękosferę kultury, fascynującą opowieść o często zwykłych rzeczach, które złożone w całośc, stanowią jej istotę. „Dorastałem słuchając dźwięków młynka do mielenia kawy i tego jak się gotuje” mówi potem Holmberg, wskazując jak dźwiękosfera domu i przestrzeni wpływa na naszą codzienna kulturę i tradycję.
Paradoksalnie, koncerty, które – poza tym, który gra Issát Sámmol – najbardziej utkwiły mi w pamięci, to te niezwiązane z kulturą Sámi. „Celeste” – otwierający koncert Kima Myhra we foyer Åsane Kulturhus na kilkudziesięciu muzyków grających na dwunastostrunowej gitarze to swego rodzaju dźwiękowy występ-instalacja – rezonujące akustycznie brzmienia instrumentów (bez nagłośnienia) niczym mgła rozprzestrzeniają się po Sali, tworząc wyjątkową muzyczną powłokę polifonicznego i wielowarstwowego grania.
W sali obok tego samego budynku odbywa się koncert zamknięcia. ALT pod dyrekcją Signe Emmeluth na dziewięć saksofonów altowych jest najmocniejszym doświadczeniem dźwiękowym festiwalu. Minimalistyczna gra, punktowe zawodzenie, rozpimprowizowane frazowanie, polifonie – ta mini-orkiestra odnajduje się doskonale, także pod względem dramaturgii i narracji koncertu. Niewątpliwego posmaku dodają koncertowi elementy choreograficzne, których celem jest niuansowanie dźwięku, generowanie dodatkowego rezonansu w przestrzeni poprzez odpowiednie poruszanie saksofonami, ale też wykorzystanie technologii AI w dodawaniu efektów dźwiękowych do nagłośnienia. Raz towarzyszy im pogłos, raz grają stricte akustycznie – zróżnicowane tonacje i barwy instrumentów budują to stonowaną grę na tle ciszy aż po ekstatyczne uniesienia. Wyjątkowe doświadczenie.
Najmocniejszym przykładem tego, jak swoją opowieść o tożsamości przekuć w sztukę jest koncert duetu Maya Al Khaldi i Sarouna. Ich „Other World” to przejmujący elektroniczny set, ale bazujący w zasadzie na wyłącznie tradycyjnych utworach palestyńskich. Super, że wszyscy uczestnicy koncertu dostali wcześniej tłumaczenia na kartce, dzięki czemu rozumiemy, o czym śpiewają. Ale tak naprawdę nawet bez tego ładunek emocjonalny w tych utworach i sposób, w jaki są wykonane, jest przejmujący – rytmiczny, transowy koncert, jednocześnie bardzo liryczny i piosenkowy.
Signe Emmeluth – ALT, zdjęcie: Thor Brødreskift
Koncert odbył się w Kunsthall Bergen, w którym jestem też dzień przed festiwalem i na sam koniec. Przed trafiam na dyskusję „Listening to the Fosen”, swego rodzaju wprowadzenia do tego, co dzieje się w mieście przez cały tydzień, rozmowę o Sámi, proteście, potrzebie orchrony kultury, ale też roli sztuki.
Katarina Dorothea Isaksen mówi, że sztuka może ukazywać smutek, który czujemy” Czasami jedynym sposobem na wyrażenie go jest muzyka” dodaje. Kultura Sámi dekonstruuje norweskość – jojkowanie to forma protest, emocjonalnego uwolnienia, empatii. Jestem tam też ostatniego dnia i na wystawie „Earth Works”oglądam film Sissel Mutuale Bergh. „Elmie” opowiada o protestach w Fosen, ich genezie i przezywaniu ludzi w poetycki, nieoczywisty sposób. Mocny fragment to ten o wietrze, który „renifery muszą mieć w nosach, bo mówi im o niebezpieczeństwie”, a z którego turbiny wiatraków „robią niewolnika”.
To magiczne i niekapitalistyczne podejście do natury jest ważnym akcentem w Bergen. Postanawiam uzupełnić braki, szukając książki „Sámi Peoples of the North” w jednej z głównych księgarni w mieście. Pytam ekspedientkę, która jej szuka – jednak nie w dziale historia czy etnografia ale mitologie, obok książek o Wikingach. Wraca z informacją, że jest wyprzedana, finalnie kupuję ją przez internet.
To umiejscowienie sprawiło, że poczułem jakby ta rdzenność była raczej umiejscowiona w mitach. Borealis wyciągnęło ją na światło dzienne, pokazując znaczenie dbania o odrębność i jak może zrobić to sztuka. Pokazując jak festiwal może być platformą do mówienia o tematach pozaartystycznych. Słuchanie muzyki Sámi kontynuowałem po wydarzenie, tworząc w trakcie festiwalu i spotkań playlistę z muzyką, o której rozmawialiśmy.
Festiwal zadziałał poprzez konstrukcję programu – czasem stricte artystyczną, czasem dyskusyjną – angazując odbiorców w temat pozaartystyczny, pokazując jak artyści traktują sztukę, mówić o tożsamości. Festiwale robią to w bardzo płytki sposób, Borealis postanowiło wejść głębiej. I myślę, że ta refleksja nad lokalnością, tożsamością, jak o nią walczyć, było dla mnie najlepszą lekcję tegorocznej edycji.
Niespodzianka wydarzyła się w niedzielę. Viktor Bomstad wykonał program „Mosku” w basenie przy nabrzeżach w Bergen. Kiedy w wodzie w słoneczne przedpołudnie zgromadziły się rodziny z dziećmi, muzyk najpierw zaczął od miarowych uderzeń w gongi, po czym skończył na przeciągłych frazach krzyków, growlingu, łącząc je z muzycznym noise, a do tego mrożącą krew w żyłach opowieścią z pogranicza horroru. Chyba nie tego spodziewała się część publiczności. „Być może dla niego historia była uzdrawiająca, ale nie dla nas” powiedział ktoś koło mnie. Koncert, wydarzenie i cała sytuacja mocno utkwiły mi w pamięci. Może właśnie taka podprogowa i nieoczywista opowieść o kulturze i tożsamości działa najmocniej?
Viktor Bomstad – Mosku, zdjęcie: Thor Brødreskift