Podczas listopadowych wieczorów w Kolonii Artystów usłyszałem, jak kreatywnie można przetworzyć brzmienie banjo, akordeonu i saksofonu, aby pokazać ich tożsamość i muzyczny język na nowo.
Od kilku lat Kolonia Artystów jesienią organizuje cykl koncertowy DNA. Swoją nazwę wziął od gatunków drone music, noise, ambient, które też najczęściej pojawiają się w programie tej instytucji. W trakcie tegorocznych koncertów zobaczyłem i usłyszałem trzy występy artystów, które jednak rodowód miały zupełnie gdzie indziej. Zarówno Weston Olencki, Zbigniew Chojnacki i Marek Pospieszalski za punkt wyjścia traktują instrumenty akustyczne, które w procesie grania przetwarzają i dekonstruują. Zaowocowało to koncertami nietuzinkowymi o szerokim spektrum dźwiękowym, ale i zróżnicowanych pomysłach na wzmocnienie czy możliwe reinterpretacje brzmieniowe banjo, akordeonu i saksofonu.
Weston Olencki przed rokiem wydał kapitalny album Old Time Music, na którym zaprzągł algorytmy i nowe technologie do m.in. stworzenia wariacji na temat tradycyjnego brzmienia banjo. Instrument po raz pierwszy pojawił się w XVII wieku w Ameryce Północnej, do dziś konotacje z nim związane prowadzą przede wszystkim w stronę muzyki bluegrass, korzysta z niego wielu artystów folkowych. Olencki jednak nie szukał melodii – poza banjo przywiózł ze sobą urządzenie, które generowało na nim dźwięk, w zaprogramowany sposób uderzając w struny instrumentu. Z jednej więc strony muzyk – pochodzący z USA, aktualnie mieszkający w Berlinie o polskich korzeniach – wytwarzał zapętlone motywy charakterystycznie dla wybrzmiewającego instrumentu. Z drugiej kładł na jego membranę liczne przedmioty, które modulowały dźwięk dzięki mikrofonom kontaktowym. Wspomagał się też elektronicznymi smugami pasmami czy ledwo wyraźnymi nagraniami radia. Grał na znikomym nagłośnieniu, bo i sednem było tu wsłuchanie się w historię i tożsamość instrumentu, pokazany w zupełnie inny sposób. Delikatny start, bardziej gęste rozwinięcie, świetnie przełamał niewyraźnymi nagraniami radiowymi co w tej wielowarstwowej opowieści zamknęło się w niedługą, ale dopracowaną dramaturgicznie całość.
Zbigniew Chojnacki zagrał na akordeonie – instrumencie nieodłącznie związanym z kulturą Europy Środkowo-Wschodniej, w Polsce obecnym często na ulicach, ale też mocno osadzonym w kontekście Berlina przełomu XIX i XX wieku, gdzie był inicjatorem muzycznych nocy życia towarzyskiego. Chojnacki jednak odchodzi daleko od jego oryginalnego brzmienia i tych konotacji, ponieważ brzmienie instrumentu przetwarza i wzmacnia – z jednej strony podbijając jego brzmienie, z drugiej za sprawą efektów nawarstwiając go. Stawia na sonorystyczne elementy czy to wystukując w klawisze i szurając po klawiaturze; czasem też krzyczy do mikrofonu. Jeśli akordeon ma charakterystyczne folkowe czy też miejskie brzmienie, u Chojnackiego bliżej mu do żywiołowego, punkowego grania. Koncert Oleckiego był skupiony, pełen detali, rezonował na granicy ciszy. Chojnacki grał intensywnie, głośno, czasem trochę metalowo. Momentami wręcz zbyt intensywnie, przez co gubiła się gdzieś istota brzmienia instrumentu, selektywność dźwięku, ale i narracja koncertu, w której górę wzięły powielana efekty i intensywna ekspresja.
Marek Pospieszalski zagrał kilka dni później niż wyżej wymieniona dwójka i zajął najmniej miejsca w sali Kolonii Artystów. Siadł na krześle przy dwóch mikrofonach, na drugim siedzisku obok postawił wzmacniacz gitarowy. Połowę koncertu grał prawie w ogóle nie dmuchając w ustnik. Dźwięk powstawał poprzez sprzężenie mikrofonu umieszczonego w środku instrumentu, wywołujące podłużne, dronowe pasma, piskliwe urwiste tony, w większym stopniu niż do tradycji jazzowej, odwołujące się do rocka czy nawet metalu. Pospieszalski coraz wyraźniej odchodzi od klasycznej sceny jazzowej, o czym można przekonać się w jego zespole Malediwy, na płytach z Oktetem wydanych przez portugalskie Clean Feed, gdzie brawurowo i frapująco interpretuje dorobek polskich kompozytorek i kompozytorów. W tym roku wydał album „Joyous”, gdzie właśnie sonorystyczne eksploruje instrument, wzmacniając jego brzmienie, elektryfikując i preparując. Ale nagrania okazały się ledwie namiastką w porównaniu do jego koncertu na żywo – zwłaszcza kiedy włączył efekt, a gęsta i donośna muzyka rozniosła się po sali Kolonii Artystów. Metalowe pasma odwołujące się do etosu rockowego w stylu ansamblu Gleena Branki były intensywne, trzymały w napięciu, a jednocześnie nie miały w sobie patosu. Generowały skupienie, a saksofonista czujnie malował rozmaite tekstury brzmieniowe, żonglując i improwizując alikwotami, detalami, które w każdej sekundzie intrygująco pokazywały możliwości jego instrumentu. Paradoksalnie właśnie jemy najbliżej było do tytułowego DNA cyklu.