Supersonic przywraca wiarę w to: co jeszcze można zrobić z gitarą, że muzyka może zabrać głos w sprawie teraźniejszość i co jeszcze może znaczyć słowo „festiwal”.

>>>Read in English<<<

Kiedy słychać „Weather” nie do końca wiadomo co wydaje dźwięk. Małe przetworniki drgają po strunach płasko położonych gitar, budując ambientową powłokę, rozedrgane strunowe vibrato. Napięcie narasta, kiedy muzycy Ex-Easter Island Head uderzają kolejno w struny, budując minimalistyczne, wyłaniające się formy, które ten oniryczny i rozciągnięty utwór przejmująco wzmacniają. Ich kompozycje opierają się na powtarzalnych cyklach, miarowo rozwijanych – w „Norther” zaczynają łączyć uderzenia malletami o struny i cowbele, tworząc transową przestrzenną formę. Płasko położona gitara wygląda tu na swój sposób sakralnie, inaczej niż w gitarowym etosie trzymana jej w pionie. Zespół z Liverpoolu eksploruje ją na różne sposoby – w przejmującym „Magnetic Language” przykładają do instrumentu smartfony wydające pojedyncze dźwięki, które zespół transmituje uderzając w struny gitar, tworząc narastającą, wokalną suitę przypominającą autotune. Piękno jakie generuje ten kwartet jest ponadczasowe, efemeryczne, ale i skomponowane niezwykle sugestywnie, z naciskiem na każdy detal, nawarstwiające się brzmienia gitar i uderzeń w perkusjonalia.

Ex-Easter Island Head

To w zasadzie jedyny taki kontemplacyjny koncert. Później zaskoakujący i porywczy set grają Total Luck – pełni werwy i energii głośny hardcore’owy koncert wypełnia całą salę 7svn i zaskakuje młodzieńczym entuzjazmem. Porywczo gra też Deerhoof, który z jednej strony serwuje ujmujące piosenki, z drugiej świetne i żywe partie gitar, a z trzeciek ekstatyczną grę na eprkusji Grega Sauniera. Horse Lords na chwilę przez zmianą perkusisty grają jak zwykle na najwyższym poziomie – od elektronicznych wariacji puszczanych z laptopa, przez perkusyjne polirytmie, po saksofonowy minimalism czy just intonation  Gardnera – pełne skupienie, a jednocześnie lekkość. Giant Swan, którzy pojawili się w zastępstwie MC Yallah – serwują na koniec dnia technoidalny trans w punkowym, hałaśliwym wydaniu. 

Supersonic odświeża to, jak możemy rozumieć „festiwal” w dobie skomercjalizowanych wydarzeń, masowej publiczności, stref gastro. Wśród nastawionych w kapitalizmie na maksymalizację przychodów imprez, festiwal w Birmingham jawi się na zupełnie innym biegunie: to ważniejsze jest poczucie wspólnoty, ale i mówienie o ważnych sprawach. Plakaty i transparenty podczas Supersonic Mass przypominają o tym, jak ważne jest czucie się dobrze i wzajemne bycie w tym wszystkim razem. Festiwal nie jest wielkobudżetowym eventem, a imprezą rozłożoną na dwie sale, raczej kameralną imprezą, na tle wielu wydarzeń w Europie. A jednocześnie nie ma uszczerbków w programie, który z a punkt wyjścia przyjmuje muzykę gęsta i głośną – w przekazie będącą taką zarówno muzycznie jak i treściowo. Przez co przypomina jak wiele gitarowa muzyka może jeszcze pokazać, a z drugiej strony jak wiele muzyka może przekazać, troszcząc się o różne grupy.

Drugi dzień wypełnia muzyczny. Divide and Dissolve grają ciężką, doomową, ścianę dźwięku. „Narzekanie jest spoko ale nic nie daje, bo ludzie umieraja i sa dyskryminowani” mówi w pewnym momencie Takiaya Reed, która campaigning for indigenous sovereignty and against colonialist atrocities poczym razem ze Scarlett Shred serwują gęste instrumentalne ciężary. Ściana wzmacniaczy za nimi generuje niemożliwie głośną muzykę, która dociera aż od podłogi. Mrok nieoczywisty grają też Black Myths, którzy pomimo problemów technicznych, bronią swojej pełnej przesterów i pohukiwań improwizacji na perkusję, bas, zestaw efektów i gęstą horyzontalnie kreśloną muzykę, gdzie rytm ustępuje miejsca ścianom dźwięku, muzyka tężnieje, atakując hałasem i narastająca konstrukcją. 

Ragana to queerowo-kobiecy duet, która na zmianę gra na perkusji, gitarze i śpiewa, tworząc głośną, ale gęstą mroczną muzykę wyrosłą z metalu. Śpiewają lirycznie, ale tez wrzeszczą, wykrzykując złość na cały świat. Ich podejście w stosunku do black metalu jest niezwykle świeże, czasem przebojowe, czasem gęste, pełne uniesień, od piosenek do rozdzierających ścian dźwięku. Podobnie marokański feministyczny Taqbir, którego muzycy ukrywają swoją tożsamość, jednocześnie promując wolnośc wypowiedzi kobiet z Afryki Północnej. Pierwsze skrzypce gra wokalistka, która w otoczeniu reszty zespołu krzyczy, wydziera się ale też nawiązuje kontakt z publicznością. Krótki, obłędny, porywający set.

Pierwszy raz mam okazję zobaczyć Oxbow – ich potężnie brzmiące, ale liryczne piosenki na styku punka i bluesa mają niesamowitą moc. Eugene Robinson krzyczy, śpiewa przejmująco, uwodzi publiczność. Symbolicznie ściąga koszulkę, jakby odsłaniał się przed tymi, którzy przyszli go posłuchać. Odsłania się też Backxwash – to najpóźniej zaczynający się w programie koncert, na swój sposób oczyszczający. Minimalistyczny: przy migoczących światłach na tle podkładów z pograniczu hip-hopu, industrialn metalu snuje opowieść o szukaniu swojej tożsamości and queerness, niezwykle poetycko, a jednocześnie w sposób wypełniony złością, potężnym uderzeniem, w którym bity łączą się z gęstymi riffami i ścianami dźwięku.

Ostatni dzień jest najbardziej zróżnicowany. Ten moment, kiedy folkowa piosenka sięga w przeszłość i mówi o teraźniejszości. Folk zaczerpnięty z przeszłości opowiada o dziś, czego przykładem jest kapitalny koncert wieloosobowego Shovel Dance Collective. Jest miejsce na solówki na instrumentach, śpiew a capella, ale i zespołowe, orkistralne granie. Znamienne jednak, że zespół przypomina o tym, że folk, który od zawsze przynależał do klasy robotniczej, brzmi uniwersalnie także dziś, niezależnie od klasowości. Co świetnie pokazuje wykonywany przez nich utwór „Handsome Cabin Boy”, którego rodowód sięga lat 50, a brzmi zaskakująco jak na współczesną opowieść o gender boundaries.

75 Dollar Bill, których bardzo oczekuję, grają w zasadzie dwa utwory. Duet generuje transowe repetycje oparte na bzmieniu gitary Che Chena i rezonującym, drewnianym sześcianie przypominającym cajon, w który Rick Brown uderza różnej maści grzechotkami, pałkami lub perkusyjną stopą. To muzyka skupiona, na swój sposób prymitywistyczna, ale niezwykle medytacyjna, polirytmiczna, uwodząca długodystansową formą/

Na festiwalach często można mieć obawy co do specjalnych comissioned collaborations, ale Jessica Moss & Big Brave nie zawodzą. Muzycy, którzy znają się od dawna tworzą mroczną post-metalową opowieść, w której potężne granie praktycznie dzieli się na przeciągłe suity. Gęste, wzmocnione efektami brzmienie sereują zarówno gitary jak i skrzypce Jessiki Moss. Jest w tym ciężar, granie rytmiczne, pełne perkusyjnych kaskad, ale i ukryte piękno, które wyłania się pomiędzy przesterami i ścianami gitar, ale też raptem raz czy dwa zarysowanych wokali Robin Wattie.

W czeluśc mroku w programie zagląda Lankum. Paradoksalnie, bo przecież zespół gra folk, muzykę, która brzmi lekko i szantowo. Ale tu, w Birmingham, grupa rozszerza jeszcze bardziej spektrum prezentowane na „False Lankum”, jednej z najlepszych tegorocznych płyt. Za każdym razem od lirycznych motywów, lekkich tematów wkraczają w transowy ciężar. Nawet jeśli ich folkowe utwory zaczynają się lekko i zwiewnie jak chociażby „New York Trader”, to później przeistaczają się w transowe granie, które bazuje na kilkunastu instrumentach obsługiwanych przez czwórkę muzyków, z których na dodatek każdy śpiewa. Jest w tym coś z horroru, mrok sączy się z muzyki Irlandzkiego zespołu. 

Jeśli „Go Dig My Grave” na płycie brzmi ciężko i hipnotycznie, to nic w porównaniu z koncertem. Zaczyna się od śpiewu a capella Radie Peat, by stopniowo rozwijać się w mroczny, transowy, zahaczający o metalowe brzmienie, który w przeciągu niemal 10 minut przeistacza się z polifonicznego brzmienia skrzypiec, gitary i akordeonu w gęste syntezatorowe pasmo, które w finale gęstnieje do granic wypełniając salę 7SVN. Rezonuje mi to w głowie jeszcze kilka godzin po koncercie, a nawet kilka dni. Podobnie jak Supersonic, w którym uczestniczyłem po raz pierwszy i który przypomniał mi o sile, jaką może mieć festiwal.