W kwadrans mogę być w Algerii, São Tomé, Bogocie, Hokkaido albo Lublanie. To istota festiwalu: w różnorodności tkwi siła tak ogromna, jak nigdzie indziej w Europie.

>>Read in English<<

>> Cała galeria zdjęć na FLICKR <<

Teraz rozumiem co oznacza „wyobrażony folk”. Wyobraź sobie na czym możesz zagrać i to zrób. Stoję kilka metrów od Samo Kutina, który w Cloud 9, najwyżej położonej w Tivoli Vredenburg Sali gra, a raczej tworzy dźwięk, na wszystkim co wpadnie mu w ręce: lirze korbowej, starych garnkach, taśmie klejącej, kole zębatym, konfetti, perkusjonaliach, balafonie. „Nasza muzyka wywodzi się z terenów wiejskich, a w tym budynku czujemy się jak w statku kosmicznym” mówi w połowie koncertu Širom. Zespół gra trzy utwory z płyty The Liquified Throne of Simplicity, które łącznie trwają kilkadziesiąt minut. Każdy z nich to osobny mikrokosmos: kiedy Iztok Koren wygrywa mantryczny rytm na bębnach; kiedy Ana Karvaja sięga po skrzypce, gra na marimbie, piszczałkach albo śpiewa; kiedy Kutin gra na lirze korbowej zahaczając o struny i tworząc rzężący efekt, z którego często słyną gitarzyści.

Trans i medytacyjny charakter tej muzyki jest jak z innego świata. Repetycje sięgają zenitu, by zostać przełamane zmianą instrumentu, kontrapunktem, który przełamuje dramaturgię. W muzyce Širom najważniejsze jest trwanie i medytacyjny charakter. To mistycy z natury. W pandemii spotykali się, żeby zachować rytuał grania, tu przenoszą go na scenę. Jest w tym uniesienie, cała paleta barw, wyimaginowane światy. Jak wtedy, gdy lira korbowa brzmi jak rzeczony statek kosmiczny. Słoweńskie trio odpala go i całą przestrzeń sali wypełnia dźwiękiem.

Trwanie to nieodłączny element The Master Musicians of Jajouka. Minimalistyczne, mikrotonalne granie muzyki Sufi jest w ich wykonaniu formą medytacji – jakby miało nie być końca. Zaczynają od gry na piszczałkach, później dołączają kolejne instrumenty: dęty instrument ghaita, perkusjonalia, ale i najbardziej intrygujący: kamancze, instrument smyczkowy trzymany pionowo na kolanie. Zamieniają się instrumentami – jeśli słychać bębny to niekoniecznie po to, by budować rytm, raczej kolejną fakturę brzmień. Dominują kompozycje z tegorocznej „Dancing Under the Moon” – utwory są wydłużone, błyszczą w nich kapitalne solówki jak chociażby ta w „Habibi N’sitni”.

Być może przez to, że siedzą, jest jakby statycznie. Przeżywam koncert słuchając. Zupełnie inaczej niż gra Africa Negra: to niekończący się, świdrujący rytm, hedonistyczne profanum, siesta rozciągnięta w czasie. Ich pulsujące rytmy, kapitalne solówki, polifonicznie przeplatające się gitary mają w sobie radość i przestrzeń; nie da się przy nich nie tańczyć. General João Seria zbija piątki z ludźmi w pierwszych rzędach – to jeden z najlepszych momentów tegorocznej edycji festiwalu. Relacja rodzi się przez ruch i gesty.

Oba te zespoły grają, jakby czas trwania koncertów nie miał znaczenia. Liczy się opowieść, taniec. Tak samo jest w Janskerk, gdzie ciepłe bluesowe granie serwuje Noori & His Dorpha Band. Do całego zaplecza gitar kapitalny koloryt dodają saksofonowe zawijasy i zawadiackie solówki. The Master Musicians of Jajouka grają muzykę tradycyjną, Africa Negra tworzą tradycję. Noori z zespołem z sudańską muzyką sprzed dekad dialogują. Estetykę z Port Sudan łączą z gitarowym etosem z Zachodu – Noori (jego pełne imię to Noureddine Atta Al-Mawla Jabar) na czele gra na oryginalnej, samodzielnie stworzonej tambo-gitarze. Jest wynikiem połączenia możliwości tamburu i gitary elektrycznej, którą kiedyś znalazł – powstaje z tego nowa jakość, muzyka Beja pozostaje żywotna.

Kiedy na Le Guess Who? spotykam znajomych, okazuje się, że praktycznie każdy z nich relacjonuje, jakby był na innym wydarzeniu. To istota festiwalu: w różnorodności tkwi siła tak ogromna, jak nigdzie indziej w Europie.

>> Cała galeria zdjęć na FLICKR <<

Kilkanaście minut przed startem OKI, widzę jak lider zespołu – Oki Kano – kręci się na scenie, kończy soundcheck, chodzi w koszuli, dżinsach. Dopiero kiedy wybija godzina koncertu, wychodzi w tradycyjnym stroju. Zyskuję powagę, razem z trójką muzyków tworzą rytuał – piosenkowe formy tradycyjnych japońskich pieśni mają w sobie performatywny charakter. Zarówno, kiedy dominuje jazzowy walking, dubowe rozbujanie, prog-rockowe zacięcia albo solówki na harmonijkach ustnych. Grupa układa utwory dramaturgicznie, nie ma w tym efekciarstwa, zapamiętam świetną opowieść, wciągający muzyczny i taneczny rytuał. 

Romperayo w ciasnej i gorącej sali EKKO tuż nad kanałem są żywiołem. To naspidowana cumbia, rytmiczny połamaniec, nie ma chwili na wytchnienie. Mam wrażenie, że ta przyciasna przestrzeń idealnie pasuje do ich muzyki. Pedro Ojeda grając na perkusji dwoi się i troi, wypełnia uderzeniami w bębny każdą sekundę. Akordeonista Ivan Medellín podkręca tę atmosferę na pierwszym planie, wspomagany przez moogowe pasaże Juan Manuel Toro. Niespożyta energia, entuzjazm, niezwykła kreatywność w nowoczesnym podejściu do tradycji. 

Z Kolumbii przenoszę się do Algerii: muzyka raï najczęściej jest poświęcana kwestiom społecznym. Śpiewa Cheikha Rabia, jedna z ostatnich żyjących artystek, zajmujących się tym gatunkiem, towarzyszą jej syntetyczne bity i syntezatorowe pasma, które brzmią melancholijne, ulotnie. Towarzyszy jej flecista i prekusista. W pewnym momencie na scenę wychodzi Eesra Werda, która przybliża historię zespołu, ale, przede wszystkim, tańczy. Wszystko unosi się w doskonałej symbiozie jakbyśmy mknęli niespiesznie przez uliczki Oranu, ona woła do ludzi „please dance”.

A co, jeśli nie taniec? Mistyczny koncert Alison Cotton, którą oglądam z drugiego piętra widowni w sali Hertz. Wyglądam przez barierkę, czuję się jakbym patrzył w pętlę czasu, mistyczne źródło starodawnej muzyki. Wiolonczelistka brzmi jak wieszczka, elektryfikuje instrument, używa efektów, tworzy mistyczny solowy przekaz.

Irena i VojtěchHavlovi w Janskerk grają teatralnie – to muzyka wykonywana na viola da gamba, ale i gesty wyłowione wśród ciszy: smykami uderzają po strunach, szurają po pudle, stukają. Liryzm wprowadza delikatny i cichy śpiew Ireny. W pewnym momencie artystka siada za fortepianem i wspólnie snują impresyjną improwizację. Kiedy Vojtěch, do niej podchodzi, obejmuje ją, grając jednocześnie na fortepianie. Emocjonalny, wyjątkowy moment, kiedy grają razem wariację na temat „Absence of the Loved One”. Ale to nie koniec – ten następuje, gdy Vojtěch niespodziewanie znika, a po chwili słychać potężne brzmienie organów, na których grają niezwykłe „Intervals of Waiting”. Niesamowite, monumentalne i wymowne zakończenie.

Bywa też ciężej. Jak na koncercie Mabe Fratt, której muzyka stosunkowo subtelna i stonowana na płycie, w Jacobikerk brzmi potężnie. Jej podpięta do wzmacniaczy wiolonczela momentami wybucha metalowo, efekt wzmacnia drugi gitarzysta i perkusista. Pierwszy koncert, którego słucham w zatyczkach. Kompozycje z Se Ve Desde Aquí na żywo zyskują rozmach, pomimo tego, że śpiew Fratti, niosąc się po kościele, zachowuje liryzm – połączony z teatralnym oświetleniem przestrzeni, wywołuje mocne wrażenie.

Inaczej niż na płycie brzmią też EXEK, których ostatniego słucham w De Helling, kilkanaście minut drogi od centrum Utrechtu. Gdy muzyka na Advertise Here brzmi art.-rockowo, jest trochę wycofana, pokolorowana melodiami saksofonu czy sitaru, na koncercie instrumentalna redukcja podkreśla jej punkowy etos. Świetnie wyróżnia się gitara Jai K Morrisa-Smitha i podskórne brzmienie mooga Andrewa Brocchi, nad którym niesie się chłodny i mocny wokal Alberta Wolski.

Drugi biegun post-gitarowej tradycji to koncert Turnera Williamsa Jr. w LE:EN, kilkaset metrów dalej. Gra na „shahai baaja” – instrumencie, który przypomina steel guitar albo sitar: to deska z efektami i struny, których brzmienie modulują przyciski od maszyny do pisania, czasem prowadzi w stronę drone music. Zaczyna spokojnie, potem gra w coraz bardziej poszarpany sposób, kompozycja gęstnieje, faktura staje się chropowata, to korzenny i prymitywny blues. Świetny solowy popis, spoglądanie w stronę folkowej tradycji, na bazie której klaruje się wsobny i oryginalny język.

Ostatnie w tym kwartale grają Kuunatic – japońskie trio, które prog-rockowymi formami zahacza o metal, ale czerpie też z orientalnych brzmień, wspartych mięsistymi basowymi liniami. Dziewczyny brzmią wyraziście, a entourage dodają im wymalowane wzory na twarzach. Ubrane w biel wyglądają jak szamanki, co wzmacnia brzmienie flet Kagura, przypominające shamisen motywy serwowane na klawiszach wspólny śpiew. Dramaturgicznie to najciekawszy koncert festiwalu.

Z De Helling wracam do Tivoli na Horse Lords. Zespół opowiadał mi o przygotowaniach do trasy i nowej płyty – grają materiał wyłącznie z Comradely Objects. Zaczynają od minimalistycznych repetycji, które prowadzą aż do algorytmicznych, komputerowych pasm. Kwartet oryginalnym podejściem do tonalności i polirytmii domyka klamrą festiwalowe gitarowe koncerty: słyszę tu dalekie odwołania do repetycji i redukcji Africa Negra, bluesowe zacięcie Noori albo polifoniczne intonacje Masters Musicians of Jajouka. 

Gardner i Eilbacher z Horse Lords wspominali przed trasą, że chcą „odbudować relację” ze słuchaczami, przerwaną przez pandemię. Gdy grają „Mass Mend” muzyka gęstnieje: elektroniczne partie kompresują się, całość narasta w crescendo; jakbym słyszał dźwięk odpalanego promu kosmicznego. Przypominam sobie, co mówił Samo Kutin podczas koncertu Širom i wyobrażam sobie w tle zapowiedź: „statek kosmiczny wystartował”. Ale inny komunikat pasuje lepiej, ten o którym mówili mi muzycy z Baltimore: „relacja jest odbudowana”. W końcu tu, pod sceną dzieje się to samo, co koncertu grupy São Tomé czy Cheikha Rabia i Eesra Werda: ludzie też tańczą i ta relacja cały czas się rozwija.

>> Cała galeria zdjęć na FLICKR <<