Olga Chajdas i Lena Góra stworzyły film oryginalny, mówiący własnym, wsobnym językiem. Główną rolę gra w nim dziewczyna-antybohaterka, muzyka i niezwykłe postrzeganie świata, sportretowanego w wyjątkowych jak na polskie kino kadrach.
Poszedłem na „Imago” przede wszystkim dlatego, że jego akcja dzieje się na scenie trójmiejskiej w latach 80., jest inspirowana historią jej matki Elżbiety „Malwiny” Wyczyńskiej, która współtworzyła to środowisko. Od muzyki od samego początku jest tu gęsto: w oparach papierosowego dymu, błotnistych kolorach i ziarnistych kadrach jesteśmy w roku 1987, kiedy komunistyczny system powoli dogasa. Bohaterka chodzi na koncerty, kiedy chce sama wskakuje na scenę, improwizuje teksty, wydziera się do mikrofonu, jest trochę jak miejska syrena, której wokal powielony przez pogłos niesie się przez salę koncertową, ale też salę kinową.
Szelest Spadajacych Papierkow, Apteka, ale przede wszystkim Pancerne Rowery, na którym bazuje zespół Zakaz Kąpieli, zainicjowany przez autora muzyki do filmu, Andrzeja Smolika, gra długie transowe utwory. To nie jest muzyczny świat showbiznesu, bo kariery w Trójmieście się nie robi, nie jest to historia „piosenek o miłości”, ale abstrakcji, śpiewania i improwizowania, żeby wyrazić siebie; budowania tożsamości. Mimo że „wszystkie postacie i wydarzenia są fikcyjne” pełno tu ukłonów w stronę trójmiejskiego środowiska artystycznego – nawet jeśli zespół Zakaz Kąpieli, do którego dołącza Ela, jest filmowy i fikcyjny (ale potencjał na płytę jest), widzimy informację o grupie Pampers Maxi (współtworzoną Sławomira Górę), jest Kacper Ołowski, który gra profesora akademii, a kiedy zespół improwizuje, wymyślając, że akcja piosenki dzieje się o „4 rano” trudno nie odnieść to do piosenki pod tym samym tytułem.
Muzyka – wykonana przez Smolika i Maćka Cieślaka ze Ścianki – podkreślająca postpunkowy mrok, zwraca uwagę niebanalny dobór utworów (m.in. nigeryjskie The Funkees), co nadaje filmowi niezwykłego tempa. „Imago” momentami jest jak teledysk.
Brawurowo gra Lena Góra, w kolejnej po „Raving Woman” niezwykłej roli: pokazuje grymasy, nieoczywistości, buduje emocje, cały w niej wachlarz przeżyć, doświadczeń, relacji towarzyskich, dialogów, odnajdywania się w społecznych relacjach. W pewnym momencie kolega z zespołu porównuje ją do Yoko Ono, ja bardziej widzę ją jako Nico w Nowym Jorku. Ela, kiedy chce, do zespołu dołącza, a kiedy ma ochotę odchodzi, miota się i szlaja. Szare i zabrudzone kadry przypominają mi „Niebo nad Berlinem” (kiedy bohater wchodzi na koncert The Birthday Party): brud i szare twarze, trochę w niej z Niny Hagen, trochę z PJ Harvey.
Zostawmy muzykę, „Imago” jest przede wszystkim poszukiwaniu swojej kobiecej tożsamości w zmaskulinizowanym świecie. Chajdas pokazuje z czym to się wiąże, ale i kpi z patriarchatu: kiedy w radiu pada pytanie jak to jest być dziewczyną w zespole – odpowiadają sami faceci, kiedy nagą Elę fotografują mężczyźni – wybierają te same kadry, kiedy układają piosenki – popadają w banał, kiedy malują – malują siebie. Kiedy Ela wymyśla tekst, brzmi surrealistycznie i abstrakcyjnie, ale coś w sobie ma, ale kiedy za chwilę powtarza go kolega z zespołu, nie ma już tego autentyzmu. Bo i Ela robi wszystko na opak i tak jak chce: nawet kiedy rodzina wysyła ją do Kocborowa (sceny naprawdę są tam kręcone!), kiedy chce może stamtąd wyjść.
Góra pokazuje też jak wychodzi z konwencji i norm, w którą próbuje ją wcisnąć społeczeństwo ale i sztuka filmowa. Zmienia facetów jak rękawiczki, mówi nieszablonowo. Ela ma pseudonim Malwiną, zarówno ona sama jak i jej znajomi używają tego imienia zamiennie. Mówią o niej „wariatka”, można na nią spojrzeć jako na buntowniczkę, ale ona po prostu ustawia świat po swojemu. Oglądamy film jej oczami – widzimy, że to wcale nie ona jest dziwna, wszyscy dookoła chcą ją ustawić, to jej świat. Góra, podobnie jak w „Roving Woman” świetnie potrafi przełożyć swoją biografię na język filmu; jest też współautorką scenariusza razem z Chajdas.
Pierwszy film jaki zobaczyłem na festiwalu do kronika filmowa Konrada Kosycarza – główny bohater szlaja się po warszawskich kinach, w których chce zobaczyć polski film. Są tylko zagraniczne blockbustery, ktoś mówi mu, że jak polskie kino to do Gdyni, do której w końcu się wybiera. Ja mam podobnie z chęcią zobaczenia filmu powstałego nie w Warszawie, pokazującego nowe miejsca i inną perspektywę. Twórczynie nie oglądają się na trendy, na to jak film się konstruuje, jakie ma mieć barwy, narrację i dramaturgię. Scenografia jest niezwykle autentyczna, nie mam poczucia napakowania przedmiotów z epoki, po to, żeby na każdym kroku podkreślać czas, w którym toczy się film; wystarczy szafka, talerz na ścianie. PRL jest tu prawdziwy a nie nostalgicznie wyestetyzowany. Świetna w tym zasługa autora zdjęć, Tomasz Naumiuk, który miesza kadry statyczne, podąża za bohaterami, kręci się za nimi w rytm muzyki, są ziarniste, wyglądają jakby były nagrane na taśmie filmowej.
„Imago” jest mocno trójmiejski, rozmemłany, nieoczywisty, o zupełnie innej perspektywie, niż kino kręcone w stolicy. Czy to krajobraz, aura, historia, która mogła się wydarzyć tylko tutaj? Odróżnia go też kobiecy punkt widzenia, nagość nie ma tu kusić, nie jest rozerotyzowana, bardziej widzę ją jako fotę estetyczną, kiedy bohaterowie opalają się na dachu falowca albo szaleją na stoczniowej imprezie.
Przed „Imago” widziałem „Sobowtóra” Jana Holoubka – dzieli je wszystko: tam wlecze się fabuła, nie łapię więzi emocjonalnej z bohaterami, brak im wyrazistości, kobiety to znów scenografia. Łączy je Biskupia Górka – dzielnica Gdańska położona tuż przy centrum miasta, w dużej mierze zaniedbana ale i charakterystyczna, przez którą mkną bohaterowie. W sfilmowanym w netfliksowych barwah „Sobowtórze” jest w przerysowany wręcz sposób wyestetyzowana, tak jak dziś na Instagramie nakłada się filtry. W „Imago” wygląda brudno, mogłaby i być miejscem akcji „Dzieci z Dworca Zoo”, Ela z podkrążonymi oczami z resztą wygląda jak jego bohaterka, jest to miejsce przejmująco prawdziwe. Bo „Imago” wygląda autentycznie, opowiada o rzeczywistości w oryginalny sposób. Wsobny, pewnie bardziej atrakcyjny dla widza międzynarodowego niż Polskiego (i widzki!). Z wydłużonymi, nieoczywistymi kadrami, czasem przydługimi, co świetnie podkreśla wątki autobiograficznie.
To też film, który pod wątpliwość poddaje relacje rodzinne pokolenia potransformacyjnego, którego czasem uczuciami nikt nie obdarzał albo obdarzał zbyt obficie: kiedy z rodzicielami bohaterka się ściera, zabiegając o uwagę w wielodzietnej rodzinie, a jej chłopak nie radzi sobie z nadmierną opiekuńczością. To i podważenie roli rodzicielstwa, w której ktoś może sobie nie radzić i krzyczeć, mieć wątpliwość: reagować razem z dzieckiem, a potem rozmawiać z nim zupełnie na serio o tym, że chce mieć „razem fajny film”. Bohaterka do końca nie wie czy chce urodzić dziecko czy nie, nie może zdecydować czy jest na nie gotowa.
Dodałbym do skojarzeń „Aftersun”: to również rozliczenie z przeszłością i relacją Góry z Matką, opowieść o tej niezwykłej postaci. To film bardzo kobiecy: kiedy pies zaczyna jeść podpaskę, kiedy w jednej z ostatnich scen kobiety razem w garze gotują wielką krwistą, czerwoną potrawę. To też patrzenie z dystansem na Solidarność, w której – jak komentują dziewczyny na początku – faceci chcą się wykazać. Ela gra swoją grę – przepina agrafkę z jednego ucha do drugiego, żeby zmienić energię, modeluje swój świat, który kapitalnie pokazuje. Obie grają w swoją grę tak jak w Polsce filmów się nie robi: montażowo, muzycznie, narracyjnie w budowaniu kadrów, fabuły, tworząc niezwykle oryginalny i wyrazisty film, w którym wszystko jest poddawane w wątpliwość.
IMAGO, reżyseria: Olga Chajdas, scenariusz: Lena Góra i Olga Chajdas