Wiosenna edycja Sanatorium Dźwięku, mimo że oszczędniejsza, okazała się zaskakująco spójna, balansując między rytmem i klubową elektroniką, a muzyka abstrakcyjną, która w Sokołowsku świetnie rezonuje.

Mam obsesje dźwięku. Zwracam uwagę na najmniejszy szczegół, czasem detal potrafi drażnić albo przykuć uwagę, czasem wyprowadza z równowagi. W codziennej kakofonii nasłuchuję – czasem wydaje mi się, że dźwięk jest dla go nie ma. W pejzażu dźwiękowym za dużo się dzieje. Kiedy jestem na koncercie, cała audiosfera dookoła wpływa na jego odbiór: dźwięki przypadkowe, rozmowy, szumy, szelesty – te przypadkowe i te stworzone specjalnie.

Jest 24 marca, godziny popołudniowe. Kiedy podchodzę do Sanatorium dr Brehmera, rozciągnięty sinusoidalny drone wypływa przez okno na zewnątrz. Wtedy jeszcze nie wiem czy to przypadek czy element jednej z instalacji wiosennej edycji 10. Sanatorium Dźwięku. Rozwiązanie znajduję na pierwszym piętrze w drugiej części dźwiękowej instalacji Gerarda Lebika „Rhytmic Lines”, opartej o obraz Wacława Szpakowskiego.

Geometryczna praca konstruktywisty uderza precyzją, aż nie chce się wierzyć, że coś takiego powstawało w Polsce w latach 20. Uczestnicy festiwalu palcem wskazują na fragment oryginalnego obrazu śledząc prostopadłe linie. Kompozycja statycznie rezonuje, basowe ciepło wybrzmiewa w sali sanatorium. Muzyczny masaż ucha, leczenie dźwiękiem tu, gdzie kiedyś leczono płuca. Mógłbym tej instalacji słuchać w nieskończoność: ciepłe, przeciągłe brzmienie, utrzymane w napięciu zapętlenie zatrzymuje czas. Sprzyja temu ceglane wnętrze neogotyckiego budynku.

Jestem na dziesiątej edycji festiwalu. Nietypowej, bo wiosennej – wydarzenie co roku odbywa się w sierpniu. Nietypowej, bo jasno wskazującej dźwiękowe zainteresowanie rytmem. W marcu, wczesną wiosną, ze względu na pogodę, koncerty zlokalizowane w budynku sanatorium i Kinie Zdrowie. Pierwszy, elektroniczny dzień jest bardzo intensywny, stoi pod znakiem rytmu, bitu, muzyki klubowej, chociaż z niespodziankami. 

Całość otwiera Mariam Gviniashvili, która w formie audiowizualnego koncertu gra materiał pod nazwą RUINS. Bardzo gęsta, dronowa kompozycja przewali się masą dźwięku przez Kino w trakcie koncertu otwarcia festivalu.Ciężar zawieszony, trzymający w napięciu wybrzmiewa mocno, łamią go trochę wizualizacje, które wiążą się z muzyczną warstwą, ale przez dosłowność i zbyt długi czas trwania trochę go banalizują.

Rafał Ryterski gra koncert, który w najmniejszym stopniu do przestrzeni kina pasuje: post-klubowa pulsacja momentalnie zachęca do tańca. Sala eksploduje dźwiękami, artysta zamazuje gatunki, bawi się strukturą i narracją, cały czas jednak prowadząc gęstą rytmiczną kaskadę. To muzyka nerwowa, ale żywa, daleko jej od statycznej muzyki klubowej. Żongluje klubową rytmiką, przejściami, płynnością. Po nim tempo zwalnia i gra Niilas, którego subtelnie rozwijające się pasaże bazujące na partiach klawiszy, samplach i onirycznych nakładających się warstwach dźwięku. Czasem nabierają odrobinę disco-krautrockowej rytmiki, tworząc ciepłą brzmieniowo, impresjonistyczną opowieść. Wieczór zamyka najbardziej performatywny koncert – gra Ziúr. Gęsty, intensywny, piosenkowy, ze śpiewem niczym diva, heavy-metalowymi riffami, przyglądający się konglomeratowi współczesnej kultury, a jednocześnie nie technicznie przekombinowany tylko na swój sposób liryczny, pełen emocji. Wszystkie te występy wybrzmiewają w sali dobrze, ale lepiej zmieniłaby im zmiana kolejności. Po ekstatycznym Ryterskim trudno utrzymać poziom energii i życia, to on powinien zamykać wieczór.

Drugi dzień to koncerty w budynku sanatorium. Krzysztof Cybulski gra na samodzielnie skonstruowanym post-digital sax, czyli postcyfrowym saksofonie, innym w barwach niż oryginalny, metalowy instrument. Drewniany saksofon osiąga rejestry niemożliwe dla tradycyjnych urządzeń – klarnet basowy musiałby mieć 3 metry długości, żeby mu dorównać. Dlatego Cybulski pokazuje utopijną wersję instrumentu. Maluje faktury i rezonanse, w pewnym momencie sięgając po looper, którym na żywo modeluje brzmienie saksofonu, ale też własnego głosu. Przypominający mały gramofon sprzęt umożliwia modulowanie zarejestrowanymi partiami, wybieranie poszczególnych elementów loopu do modyfikacji. Co brzmi niezwykle frapująco, chociaż w pewnym momencie trudno nie było oprzeć się wrażeniu, że to w większym stopniu studium przypadku instrumentu aniżeli próba ułożenia z niego rozplanowanej kompozycji, co dodałoby mu niewątpliwego posmaku.

Jeden z najciekawszych momentów wiosennej edycji festiwalu to koncert VRANG – duetu Nora Klungresæter i Susanne Xin na fortepian, elektronikę, flet i wokale. Zaczynają od subtelnej gry na fortepianie i flecie, aby przejść do bardziej rwanych partii. Później oba akustyczne instrumenty zyskują sojusznika w postaci ciepłych bitowych partii, ale tylko na chwilę. Xin gra rwane partie na fortepianie, a Klungresæter elektroniczne plamy dźwiękowe, dopełniane wokalizami i nagraniami terenowymi. Najciekawszy moment to ten, kiedy Xin niemal wskakuje do wnętrza fortepianu aby instrument preparować. Rozwarstwionym włosiem przecią po talerzu perkusyjnym, kontrapunktując koleżankę metalicznym brzmieniem. Chwilę później obie łapią za włosie, aby preparować nim struny instrumentu. Efektem to jak najdalsze odejście od punktowej, delikatnej pianistyki na rzecz ciężkich, dronowych faktur granych na strunach, co w większym stopniu przypomina kontrabasowe smyki. Świetnie skonstruowana narracja, części składowe koncertu i ich całościowe formalne spięcie.

Lekcję słuchania funduje Giuseppe Ielasi, który nie tyle gra co tworzy wybitne środowisko dźwiękowe. Siedząc w Kinie Zdrowie tuż przed publicznością, przed sceną, na samplerze skrupulatnie kontroluje misternie budowaną mozaikę brzmieniową. Bazując na kilkudziesięciu samplach, improwizuje, tworząc z nich tajemniczą ścieżkę dźwiękową, z lekko zarysowanymi pulsacjami, w większym jednak stopniu rytm objawia się to w formie interwałów czasowych, za pomocą których Włoch wypuszcza kolejne sample. Intrygująca aura, jaką udaje mu się stworzyć, wynika z jednej strony ze skupienia, dźwięków granych stosunkowo cicho, co wymaga nie lada koncentracji, ale też ich atrakcyjnych faktur brzmieniowych i akustycznych. Muzyka brzmi niezwykle naturalnie, a wszystkie sample mające rodowód w przedmiotach i instrumentach akustycznych lub elektrycznych, są skondensowane do urywków, mikrostruktur. Występująca po nim Judith Hamann niuansuje etapy swojego koncertu – zaczyna od punktowych pociągnięć smyczkiem, idąc przez przeciągłe, dronowe zagrania, a kończąc na rytmicznym uderzaniu w struny instrumentu. Jest w tym wyczuwalna pulsacja, lekko zawieszona, raczej przekonująca mnie jako zestaw interwencji na wiolonczelę i głos aniżeli zgrabną narracyjnie całość.

Wybitne brawa dla oświetleniowca, który do każdego koncertu nie tylko inaczej projektował oświetlenie lamp, ale też same efekty świetle. U Ryterskiego były to efektowne wizualne warstwy, u Nillas przeplatające się „laserowe” smugi rozprzestrzeniające po Sali. Ielasi grał prawie w ciszy z punktowymi, ciepłymi, delikatnie malującymi przestrzeń lampami. To diametralnie zmienia odbiór muzyki.

Sokołowsko w marcu trwa krócej, w niedzielę większość osób wyjeżdża, dlatego koncert zamknięcia odbywa się o 13. Jak inaczej słucha się tej muzyki, chwilę po śniadaniu, z jasnych wzgórz i poniemieckich kamienic wchodząc do mrocznego kina. Sanatorium of Sound Ensemble czyli Lebik/Ielasi/Haman) gra „Treatise” by Cornelius Cardew. To muzyka gęsta, lekka formie, ale ciężka w brzmieniu, cedzona oszczędnie, zawiesista. Hamann gra ciężkie zawiesiste partie na wiolonczeli, w które Ielasi oszczędnie wplata punktowe, wyraziste (sharp) sample, tworząc niejako mikrointerwencje na jednostajnych liniach instrumentu. Lebik buduje sinusoidalne fale niepostrzeżenie narastające, podbijając rozciągnięte w czasie, ale subtelnie cedzone liniowe pasma z Hamann. Całość rozwija się niespiesznie, niejako tkwiąc w bezruchu, budując narastającą brzmieniowo formę, trochę przypominająca instalację dźwiękową, która w sali Kina Zdrowie zawłaszcza całą przestrzeń. Nie jest efektywna, atakująca, niepostrzeżenie wchłania dźwiękosferę, w środku dnia oferując frapujący seans w zawieszeniu, kontemplację mikrodźwięków, misternie snutą improwizację, która zamiast przyjmować liniową, stopniową dramaturgię, raczej budowuje gęsta sieć wzajemnych interakcji między instrumentami. 

Wychodzimy na światło dzienne, wybici z rytmu. Wiosenna edycja festiwalu, mimo że oszczędniejsza, okazuje się zaskakująco spójna, a odsetek koncertów w większości oferuje wyjątkowe doznania. Rozdzielenie na to, co rytmiczne i bardziej abstrakcyjne daje świetny balans, podobnie jak sama edycja, która wiosną wybija z festiwalowego rytmu, koncentrującego się na miesiącach letnich. Nie jestem pewien czy tym razem rytm ma właściwości lecznicze, ale na pewno jest ciekawych psychodelikiem.

Letnia edycja festiwalu Sanatorium Dźwięku odbędzie się od 2 do 4 sierpnia 2024. Szczegóły i program: sanatoriumofsound.com