– Śpiew pozwala ci wyrazić żal i smutek. Jest jak taniec i oddech – nasze naturalne potencjały do samoleczenia, które zatraciliśmy w miejskim życiu. Zapomnieliśmy, że możemy ich używać. Ludzie kiedyś używali śpiewu jako czegoś naturalnego, nie zdając sobie często sprawy, jakie terapeutyczne działanie w tym tkwi – opowiada Alina Jurczyszyn*, pieśniarka, reżyserka, założycielka zespołów Laboratorium Pieśni i Annutara.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Jak zaczęłaś śpiewać? 

ALINA JURCZYSZYN: Początkiem nie był śpiew, ale teatr. Studiowałam na Uniwersytecie Gdańskim filologię polską ze specjalizacją teatrologiczną i to mnie najbardziej fascynowało – praca w teatrze, reżyseria spektakli, trening aktora. Szczególnie poruszały mnie Gardzienice, do których dużo jeździłam i o których napisałam pracę magisterską, zanim dostałam się do tamtejszej Akademii Praktyk Teatralnych. Podróżowałam, brałam udział w wielu warsztatach – między innymi w Brzezince, filii Instytutu Grotowskiego, gdzie sam Grotowski działał parateatralnie ze swoimi aktorami. W końcu sama zaczęłam współtworzyć i reżyserować spektakle, głównie przy Teatrze Wybrzeżak w Gdyni, ale również w Teatrze Off the Bicz w Sopocie, Teatrze LSD czy Klubie Żak.

W twojej rodzinie śpiewano?

Obie moje młodsze siostry poszły do szkół muzycznych, a ja – jako jedyna – nie. Nie mam wykształcenia muzycznego, a moje życie jest muzyką. Ale jeśli miałabym szukać korzeni to ważny dla mojej muzyczności był dziadek, który był śpiewającym, radosnym człowiekiem. Uwielbiał śpiewać – czy to ze swoimi braćmi przy okazji spotkań rodzinnych czy po prostu zwykłego dnia. Ale pomijając geny, jestem zupełnie miejską dziewczyną, która urodziła się w Gdyni, a całe dzieciństwo spędziła w Gdańsku Głównym, otoczona miastem. Nie wychowywała mnie w lesie babcia szamanka, która od dziecka uczyła mnie pieśni mocy (śmiech).

Nie śpiewałaś?

Śpiewanie dla mnie w tamtym czasie było jak teraz nurkowanie – czyli coś, czego wcześniej świadomie nie robiłam i było to dla mnie zupełnie świeżą materią. Jakoś tak się potoczyło, że przy okazji kolejnego warsztatowania w Brzezince we Wrocławiu, prowadzący zaczął coraz częściej mnie wybierać, żebym śpiewała przed grupą. Od tego czasu okazało się, że ludzie chcą słuchać mojego głosu, że z jakiegoś powodu jest dla nich wyjątkowy. Coś w nich pobudza, mówią że jest niezwykły. Byłam zaskoczona, nie rozumiałam dlaczego tak się dzieje, bo nigdy wcześniej tym się nie zajmowałam. Zaczęłam więc zgłębiać śpiew i od tej pory powoli moje ścieżki kierowały się w stronę śpiewu. Wybierałam warsztaty mniej teatralne, a bardziej wokalne. Jeździłam na festiwale związane ze śpiewem, podróżowałam po wioskach ze zbieraczami melodii tradycyjnych. Ciągle bywałam we Wrocławiu, bo przy Instytucie Grotowskiego odbywało się wiele warsztatów poświęconych pracy z głosem. Niezwykle ważne były dla mnie warsztaty Natalki Połowynki i Serhija Kowałewycza z Majsternia Pisni. Szczególnie zapamiętałam te, na których zaprosili babuszki z grupy Drewo.

To był przełom?

Tak, to było niesamowite przeżycie. Gdy śpiewały w wielogłosie ukraińskie pieśni, byłam porażona. Jakby czas się zatrzymał; płakałam i śpiewałam. Bardzo intensywny czas. A potem zaczęły się Gardzienice – Akademia, bardzo inspirujące zajęcia, treningi wokalne, ruchowe, no i spektakle. W Gardzienicach mocno obrosłam w pieśni z całego świata. Poza tym sama jeździłam na wyprawy, podczas których zbierałam jeszcze więcej pieśni. Między innymi ze Stowarzyszeniem Tratwa, które organizowało takie wyprawy muzyczne pod Radom, region, który jest zagłębiem oberkowym – chodziliśmy przez pola, wioseczki i uczyliśmy się od starszych muzykantów tradycyjnej muzyki. Te moje muzyczne i teatralne podróże, zgłębianie natury głosu trwały jakieś dziesięć lat, zanim zdecydowałam się skupić na własnym zespole.

Kiedy postanowiłaś sama coś stworzyć?

Kiedy poczułam, że mam ze sobą mocny bagaż pieśni i muzyczności. Osiadłam wtedy w Trójmieście i pomyślałam, że trzeba się tym z kimś podzielić i coś z tym zrobić. Chciałam śpiewać ze stałą grupą ludzi, w miejscu w którym mieszkam. Na początku śpiewałam więc ze znajomymi. Często organizowaliśmy próby w szkole muzycznej albo wyjeżdżaliśmy na Kaszuby, do mojego drewnianego domku i tam śpiewaliśmy całymi dniami. W końcu zaczęłam prowadzić regularne warsztaty w Trójmieście – najpierw w Muzeum Etnograficznym w Oliwie, potem na Uniwersytecie Gdańskim, a obecnie w Teatrze Szekspirowskim.

Tak powstało Laboratorium Pieśni. Dlaczego Laboratorium?

Nazwa wzięła się z mojej fascynacji Teatrem Laboratorium Jerzego Grotowskiego i generalnie teatrów-laboratoriów: Juliusza Osterwy, Eugenia Barby czy Petera Brooka. Takich, które wykraczają poza to, co myślimy o teatrze i szukają w treningu aktora nowych dróg wyrazu, prawdy roli ale i prawdy o człowieku, wychodzą na działania parateatralne. Mnie też interesuje taka paramuzyka, zgłębianie fenomenu głosu, zadawanie podstawowych pytań, szukanie odpowiedzi. To jest bardzo tajemnicza materia i można ją studiować całe życie.

Później powstał też zespół Annutara. Czym się różnią?

Laboratorium Pieśni przechodziło bardzo kręte ścieżki. Wcześniej to była nazwa Annutary – najpierw śpiewaliśmy a capella, potem dołączali się ludzie z Akademii Muzycznej. Robiło się coraz bardziej instrumentalnie, aż doszliśmy do wniosku, że trzeba to rozdzielić. Laboratorium Pieśni w obecnym składzie to po części znajomi, którzy śpiewali ze mną od początku: Kamila Bigus, Iwona Majszyk, czy moja siostra Magda Jurczyszyn. Reszta dziewczyn wywodzi się z Akademii Laboratorium Pieśni, regularnych warsztatów pieśniarskich dla studentów, które prowadzimy z Kamilą na Uniwersytecie Gdańskim.

Dlaczego wybrałaś pieśni tradycyjne?

To wiąże się z warsztatami z grupą Drewo, o których wspominałam. Ale też z innymi wydarzeniami śpiewaczymi – chociażby międzynarodowymi warsztatami w czasie Festiwalu Giving Voice, podróży po wioseczkach czy oglądania filmów o grupach śpiewaczych, które zajmują się pieśniami tradycyjnymi. Za każdym razem kiedy słuchałam pieśni w wykonaniu tych babuszek reagowałam silnym wzruszeniem. Te pieśni poruszały we mnie jakąś strunę, pamięć bliżej nieokreślonej przeszłości i prawdy, wzruszały prostotą przekazu. Zastanawiałam się dlaczego tak się dzieje, a z tego pytania wzięła się eksploracja tego rodzaju pieśni. Przecież nie tylko ja płaczę i się wzruszam – na naszych koncertach ludzie odczuwają podobnie. Być może to powrót do korzeni, pamięci naszego ciała, która w nas jest. Być może tego, co było, kiedy żyliśmy bliżej siebie, w inny sposób, bliżej rytuałów i natury – wszystkiego za czym bardzo tęsknimy.

Technologia nas przytłoczyła?

Myślę, że im bardziej cywilizacja zmierza w kierunku zaufania technologii, wartości pieniądza, afirmowaniu szybkości, niekończącej się pracy, nasze ciało zaczyna tęsknić za światem, w którym czuło się bezpiecznie, bo funkcjonowało w zgodzie z rytmem natury, porami roku, obrzędowością. Było wtedy więcej przestrzeni dla ciała – więcej natury, wolnych przestrzeni. Ciało ma określone potrzeby, chce być wolne, chce móc się wyrażać przez dane mu od urodzenia potencjały, jakim jest śpiew, taniec, oddech. Przez lata zgłębiałam tę materię i cały czas z nią pracuję – postanowiłam potraktować Laboratorium Pieśni jako projekt na całe życie, jako platformę badawczą, dlatego oprócz zespołu pod tą nazwą kryją się również spektakle, które reżyseruję, a przede wszystkim warsztaty. Cały czas jestem w procesie warsztatowym, uczę ludzi śpiewać, ale też sama się uczę. Udoskonalam swój warsztat, dokładam kolejne elementy do treningu, które się sprawdzają, bo otwierają ludzi do budzenia ciała. Widzę, że głos dojrzewa we mnie jak wino – cały czas się zmienia, nabiera innych barw, głębi. Mam jednocześnie umysł początkującego, który nie boi się nie wiedzieć i chyba wciąż nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego ja się tym tak fascynuję. W jakimś sensie to te pieśni mnie wybrały – żebym je studiowała, zgłębiała i przekazywała dalej.

Powiedziałaś o sobie na początku naszej rozmowy, że nim zaczęłaś zajmować się pieśniami, byłaś miejską dziewczyną. Czy przez pieśni ta autopercepcja się zmieniła?

Chyba jednak nie do końca byłam taka miejska, chociaż mieszkałam w mieście. Przypomina mi się obraz z mojego dzieciństwa – miałam wspaniałych dziadków, którzy mieszkali w małym miasteczku i żyli po swojemu, po wiejsku, w bardzo gospodarskim nastawieniu. Dziadek był cały czas w ogrodzie, sadził i pielęgnował rośliny, robił miód, miał jajka od szczęśliwych kur. Babcia była domowa, gotowała, przetwarzała to wszystko, co dziadek zniósł do domu. Wszystko przebiegało w zgodzie z naturą, z porami roku, dyscypliną, którą generuje życie na wsi. Jeździłam tam na wakacje, ferie i pamiętam, że zawsze kiedy wracałam stamtąd samochodem do miasta, czułam się jak kozica, która do tej pory skakała sobie po górach, aż tu nagle ktoś związywał jej nogi. Powrót do miasta kojarzył mi się ze ściśnięciem, jakąś formą niewoli, zwłaszcza niewoli ciała, dyscypliny szkolnej. Kiedy zmarła moja druga babcia, w testamencie zostawiła mi chatkę na Kaszubach. Dzięki temu zobaczyłam jak można żyć, jak wielki potencjał jest w życiu na wsi, wśród natury. Od tego momentu co roku wyjeżdżam tam na kilka miesięcy – przeprowadzam się na koniec maja i jestem do końca września. A jesień i zimę spędzam w mieście. Więc tak…wychowałam się w mieście, ale cała moja natura jest zakorzeniona… w naturze. Jak jestem na Kaszubach to mogę siedzieć przed chatką godzinami, patrzeć się na drzewa, leżeć w trawie, siedzieć nad jeziorem. Nie nudzę się, to mnie kompletnie wypełnia.

Tematyka wielu waszych pieśni dotyczy codzienności, prozaicznych czynności. Taki z resztą był cel tradycyjnych pieśni. Brakuje nam tego?

Kiedyś usłyszałam bardzo pouczającą rzecz od śpiewaczki w województwie radomskim, gdy przemierzaliśmy okoliczne wioski. Miała piękny, wytarty i gruby zeszyt, w którym ręcznie spisywała pieśni na różne okazje. Podczas dyktowania jednej z nich, spytałam się przy jakich okazjach najczęściej śpiewa. Na co ona przytoczyła mi swoją historię o przykrej serii wydarzeń w jej życiu: zmarł jej ojciec, a potem mąż, a na dodatek – z rozpaczy – po tym wydarzeniu powiesił się jej syn. Byłam zszokowana! Wyobraź sobie taką sytuację w mieście – wpadłaby w depresję i musiałaby iść na terapię, brałaby psychotropy, może zaczęła pić. Spytałam, co zrobiła, na co odparła, że… śpiewała (śmiech). Musiała przecież dalej pracować w polu, codziennie wydoić krowy, dbać o dom. Pracowała więc i przy tym śpiewała. Uświadomiło mi to, że śpiew jest formą naturalnego oczyszczenia. Jest jak najbliższy przyjaciel – pozwala ci wyrazić żal i smutek. Jest jak taniec i oddech – nasze naturalne potencjały do samoleczenia, które zatraciliśmy w miejskim życiu. Zapomnieliśmy, że możemy ich używać. Więc ta kobieta śpiewem dokonywała samoleczenia. To niesamowite – ludzie kiedyś używali śpiewu jako czegoś naturalnego, nie zdając sobie często sprawy, jakie terapeutyczne działanie w tym tkwi.

A teraz muszą przychodzić do ciebie na warsztaty.

Tak (śmiech) – uczą się czegoś, co dla ludzi powinno być całkowicie naturalne. To tak jakbyśmy musieli uczyć się spacerować po lesie.

Nie chodzimy na spacery dla samego spaceru, zapominamy o podstawowych rzeczach. Zmiana stylu życia do tego doprowadziła i trzeba o nich przypomnieć. Może dlatego tak wiele osób słucha waszej muzyki?

Cały czas jesteśmy mocno poruszone, tym co się wokół nas dzieje i że świat tak bardzo potrzebuje tej muzyki. Jak zaczynałam śpiewać, miałam w sobie żal, że odchodzą rytuały, tradycyjne obrzędy, że świat zamienia się w motłoch urbanizacyjny, ludzie gonią i nie wiedzą za czym gonią. Mają wszystko w sensie materialnym, a w środku czują pustkę i smutek. Potem stopniowo odkrywałam, że całe rzesze młodych ludzi interesują się śpiewem tradycyjnym, obrzędami, rytuałami, zjeżdżają wioski, uczą się ich na nowo. Zakładają potem zespoły, a materiał muzyczny czerpią właśnie z tradycyjnej muzyki. Kiedyś byłam na Dolnym Śląsku, pomieszkiwałam chwilę w Nowinie, i tam właśnie trafiłam na coroczny zwyczaj kolędowania. Młodzi ludzie z miasta, przebrani za kolędników, śpiewając od domu do domu, przywracali tradycję tym okolicom, bo była w tym miejscu martwa, nikt jej tu nie kultywowali. To było przywracanie ziemi jej tradycji. To wraca – pewne rzeczy umierają, odchodzą i wtedy znajdują się ludzie, którzy widzą w tym wartość, więc przywracają je światu. To coś zupełnie nienamacalnego – tęsknota w nas jest tak wielka, że słuchając tych pieśni zaczynamy to rozumieć.

Jesteśmy muzykalnym narodem?

Jesteśmy! To się przede wszystkim odpala po alkoholu (śmiech). Ale teraz coraz bardziej doceniam Polaków – kiedy mam już porównanie z zagranicą. Kiedyś widziałam nas gorzej – z całą naszą zazdrością, agresywnością, emocjonalnością, narzekactwem, gnuśnością. Ale jak zaczęłam wyjeżdżać regularnie za granicę, prowadzić warsztaty w Anglii, Francji, Niemczech, Danii, na które przyjeżdżają ludzie z całego świata – od Japonii po Stany Zjednoczone – wiele się zmieniło. Po pierwsze dostrzegłam jaki to wielki dar być z Polski, śpiewać te a nie inne pieśni, mieć taką a nie inną emisję głosu, zrodzoną z tej ziemi, z otaczającej nas natury, krajobrazu, pamięci przodków. Polacy jak już pokonają strach, to śpiewają całym sercem, w głos, mają łatwość naturalnej emisji głosu. Płynie w nas ta słowiańskość, dzikość, pomimo chrystianizacji mamy to wszystko. Wystarczy to uruchomić, obudzić – idąc na warsztat albo jadąc w naturę. Ta muzyczność jest w Polakach bardzo żywa.

Mówisz o jeżdżeniu w naturę albo po wioskach, gdzie rozmawiasz z ludźmi i spisujesz pieśni, ale też uczysz się o rytuałach. Jak ważny jest dla ciebie wątek etnograficzny? Śpiewacie pieśni z różnych krajów Europy, ale też sięgacie po albańskie pieśni polifoniczne czy kaszubskie pieśni pustonocne.

Nazwa zobowiązuje, więc do tradycyjnego materiału, zebranego ze źródła, z wyprawy, bądź z warsztatów dodajemy, co czujemy. Jesteśmy otwarte na twórcze aranżacje, każdy rodzaj ekspresji wokalnej. Czasem ocalamy pieśń w jej w tradycyjnej formule, ale zwykle dołączamy instrumenty, zwłaszcza bębny i oczywiście głosy – te intuicyjne, intuitywne, korzenne – takie, które czujemy jako kobiety. Całkowicie odchodzimy od ortodoksyjnego przekonania według którego trzeba zachować wszystko w tradycyjnej formule.

Nie odtwarzacie wiernie?

Wrócę do mojej podróży po radomskiem – jeździliśmy po wioskach i na końcu zebrały się w jednym miejscu prawie wszystkie babuszki, które uczyły nas pieśni. Nagle okazało się, że co druga z nich śpiewa tę pieśń inaczej: a to inne słowo, a to inny wariant melodyczny. Pokłóciły się wewnątrz grupy, a ja doszłam do wniosku, że jeśli na tym etapie – kilkunastu kilometrów – one nie zgadzają się co do prawdy pieśni, to czuję ich błogosławieństwo, że to, co robię dalej z tymi pieśniami, to kwestia mojego odczucia, mojej intuicji. I że nie ma czegoś takiego jak jedna tradycyjna, prawdziwa pieśń. Są oczywiście pewne specyfiki śpiewania, maniery wykonawcze, ozdobniki charakterystyczne dla różnych regionów i to wspaniale, że są też ludzie, którzy wiernie to odwzorowują. Moją drogą jest laboratorium, eksperyment, poszukiwanie, twórcze przekształcanie.

Ale też odkrywanie niczym etnolog właśnie.

Moje podróże etnograficzne wzięły się z fascynacji spotkania z ludźmi i rozmów z tymi, którzy już odchodzą, pamiętają obrzędy, pieśni i to, jak się ich używało. Fascynuje mnie spotykanie się z odchodzącym światem, wysłuchanie go i ocalenie pewnych historii i pieśni. Po to, aby inni z tego czerpali, odkrywali i zgłębiali to bardziej. Gdy byłam w Albanii, spotkałam się z kilkoma grupami śpiewaczymi, dorosłymi i dziećmi, a oni uczyli mnie swoich pieśni polifonicznych. Słuchałam ich historii życiowych, opowieści jak to się robi, do czego te pieśni służą, jak się je śpiewa. Potem wracałam, uczyliśmy się ich w Laboratorium i razem je śpiewałyśmy, przekazywałyśmy dalej światu. Nagrałyśmy ostatnio płytę z pieśniami pogrzebowymi, śpiewanymi na pustych nocach.

Jak na nie trafiłaś?

Podczas studiowania etnologii w Gdańsku na zajęciach z obrzędowości kaszubskiej. Poczułam znane sobie ukłucie twórcze, że to jest magia, że to jest mój temat. Odchodzący obrzęd, odchodzące pieśni. Po jakimś czasie wiedziałam, że muszę pojechać w teren, po wioskach, spotykać się z tymi, którzy ten obrzęd pamiętają, nagrać pieśni i oczywiście zrobić o tym spektakl. Ludzie opowiadali mi o duchach, z którymi żyją jak z kotami, psami czy kurami. Niektóre historie były naprawdę mrożące krew w żyłach. A to jeszcze wszystko działo się wieczorami, było ciemno, mroźno. Siedzą dwie babuszki, których pytam się o Puste Noce, a one tłumaczą mi, że dusza wcale nie trafia od razu do piekła albo nieba. Że trzeba o nią walczyć! Śpiewać, żeby ją odprowadzić! Że demony wtedy zlatują i chcą ją do piekła porwać. I że za trumną zawsze miejsce na duszę zmarłego trzeba zostawić, bo dopiero w momencie pogrzebu może odejść. I mówią mi na odchodnym, że tu ich czasem ksiądz zmarły odwiedza. A ja się pytam – jak ich odwiedza? To mówią, że przez telewizor się komunikuje, że włącza się wtedy sam, taki czarno biały ekran i trzeszczy… I wracaj potem sam po nocy do domu…Puste noce to sroga magia. Te kobiety siedzą tam i się modlą. Śpiewają nad ciałem i pilnują, żeby demony nie zabrały duszy do piekła. Zaklinają – kiedyś przez kilka nocy, potem jedną, a teraz to już zwykle tylko różaniec i kilka pieśni się śpiewa, bo ciało zmarłego nie zostaje w domu. To coś nie do pojęcia umysłem!

Jakie znaczenie ma to, że koncentrujesz się na głosach kobiecych?

Rzeczywiście jest tak, że na warsztaty przychodzi więcej kobiet. Są bardziej otwarte, mniej się boją, mocniej to w nich rezonuje. Kiedy wybierałam skład Laboratorium Pieśni, zdałam to na karb swojej intuicji – czułam że to takie istoty, z którymi mamy dobrą i ważną robotę do zrobienia. A jak czasem po koncertach ludzie się nas pytają, jak wybierałyśmy skład, śmieję się że po prostu wybierałam te najładniejsze (śmiech).

Ale śpiewać każdy może?

Tak! Bo każdy śpiewa, oddycha i tańczy, kiedy jest dzieckiem. Co się potem dzieje, że to znika? Odkryłam to w Gardzienicach, gdzie na nowo obudziłam swój potencjał. Byłam zadziwiona sobą – jak wielka twórczość we mnie tkwiła! Jest coś takiego, że my, jako istoty ludzkie, mamy wielość talentów i niezgłębiony potencjał. On siedzi uśpiony, bo zajęliśmy się innymi sprawami – zarabianiem pieniędzy, zakładaniem rodzin, załatwianiem sobie super statusu społecznego. Mam wrażenie, że jeśli człowiek byłby w większym kontakcie z sobą i odkrył, że w nim samym jest wielkie bogactwo niesamowitych wszechświatów, które dają mu opcje twórcze do samoleczenia i samoeksploracji, to okaże się, że bardzo niewiele potrzebujemy w życiu, żeby być szczęśliwymi. Śpiew jest jednym z wielkich fundamentów, który do tego prowadzi.

[white_box]*Alina Jurczyszyn jest pieśniarką, która od 10 lat pracuje z pieśniami tradycyjnymi różnych kultur, prowadząc warsztaty i koncertując. Absolwentka Akademii Praktyk Teatralnych Gardzienice oraz studiów humanistycznych ze specjalnością teatrologiczną na Uniwersytecie Gdańskim, badaczka terenowa (m.in. Albania, Serbia, Macedonia, Polska); założycielka zespołów: Laboratorium Pieśni oraz Annutara; reżyserka m.in. spektakli „Pory Roku” i „Puste Noce – Pieśni, które już się kończą”, koordynatorka artystyczna Akademii Laboratorium Pieśni oraz Gdańskiego Festiwalu Etnowiosnowisko, uhonorowana w 2015 roku Nagrodą Rektora za działalność artystyczną.[/white_box]