– Kiedy jesteśmy na trasie, czuwam żeby wszystko przebiegało bez zakłóceń, a jeśli pojawiają się jakieś problemy, staram się je na bieżąco rozwiązywać. Jak gramy w Niemczech, w niedzielę, kiedy sklepy są tam zamknięte i nagle perkusista mówi, że skończyły mu się pałeczki do perkusji to ja muszę znaleźć rozwiązanie, żeby miał na czym grać – opowiada Krzysztof Paciorek, tour manager amerykańskich zespołów i wokalista zespołu Calm the Fire.

Fotografia: Renata Dąbrowska

 

JAKUB KNERA: Jesteś tour managerem. Czym się zajmujesz?

KRZYSZTOF PACIOREK: Odpowiadam za cały przebieg trasy koncertowej zespołu. Można powiedzieć, że jestem niańką, psychologiem, pracownikiem fizycznym, czasem psychiatrą.

W Polsce dosyć rzadko możemy spotkać tour managerów.

Polskie zespoły – zarówno te większe jak i mniejsze – rzadko kiedy jeżdżą na trasy, które trwają około 30 dni. Z wyjątków wskazałbym chyba tylko Riverside, Behemoth, Decapitated czy Tides From Nebula. Ale zespoły polskie z kręgu indie grają zazwyczaj w weekendy i nie potrzebują dodatkowej osoby. Do momentu aż rozwiną swoją działalność na tyle, że nie będą mieć już energii i czasu, żeby poza graniem skupiać się na księgowości i sprawach organizacyjnych, logistycznych.

Jak wygląda praca tour managera?

Cała machina rusza na dwa-trzy miesiące przed startem trasy. Szukam odpowiedniego backline’u, robię budżet, tworzę ridery. Następnie mogę zacząć „advance”, czyli kontaktuję się z każdym organizatorem koncertu na trasie w każdym mieście, muszę dowiedzieć się, czy klub jest przygotowany, ustalić rozkład jazdy co do minuty, zapewnić nocleg itp. Kiedy zbiorę wszystkie informacje przygotowuję tourbook, czyli ściągawkę dla każdego muzyka, żeby wszyscy wiedzieli o tym, gdzie jedziemy, znali godzinę przyjazdu, próby, ile będzie trwała podróż i gdzie śpimy.

Od czego zaczynasz?

Od ustalenia budżetu: kosztów paliwa, noclegów, promów, winiet, kosztów przejazdów przez autostrady. Mamy górne limity i robimy wszystko, żeby na końcu zostały jakieś rezerwy. Potem czuwam, żeby wszystko przebiegało bez zakłóceń, a jeśli pojawiają się jakieś problemy, to staram się je na bieżąco rozwiązywać. Nigdy nie wiesz co się może wydarzyć – przykładowo, jesteś w Niemczech, w niedzielę, kiedy sklepy są tam zamknięte i nagle perkusista mówi o tym, że skończyły się mu pałeczki do perkusji. Wtedy muszę znaleźć rozwiązanie.

W Europie Zachodniej przy organizacji trasy koncertowej pracuje agent koncertowy, jest manager, a potem tour manager.

Managerowie i agenci doprowadzają do tego, że trasa się odbywa i jest zapleczem logistycznym – jak mamy jakiś problem finansowy albo potrzebujemy kartę kredytową czy więcej kasy, to daje nam do tego dostęp. Poza tym często mam do czynienia z managerami ze Stanów zjednoczonych, którzy nie znają europejskich realiów: tras klubów, przejazdów. Więc musi się tym zając ktoś z Europy, osoba zaufana, która w najbardziej efektywny sposób wszystko zorganizuje.

Na jakim pułapie sceny muzycznej się poruszasz? Z jednej strony mamy underground, a z drugiej mainstream.

Poruszam się cały czas w undergroundzie. Zespoły, z którymi pracuję na pewno nie poruszają się w tej górnej części, raczej gdzieś pomiędzy sceną DIY a wybijającymi się zespołami z tego środowiska, które mają szanse grać na większych festiwalach, być supportem dla większych headlinerów. Trzymają się mnie – zaczynaliśmy razem, polubiliśmy się, stwierdzili, że jestem odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu.

Jakiego typu zespoły wozisz?

Głównie są to kapele, które grają hardcore punk, emo i pop punk. Nie udało mi się nigdy wbić na scenę indie. Trzy lata temu byłem raz na trasie z Father John Misty, gdzie zajmowałem się ich supportem.

Na trasie z Touche Amore, Archiwum Krzysztofa Paciorka
Na trasie z Touche Amore, Archiwum Krzysztofa Paciorka

Ale w Twoim samochodzie siedzieli muzycy The National, Die Antwoord czy Foals.

Czym innym jest długa trasa czym innym jeden koncert. Jak The National grali na Open’erze w 2011, to woziłem ich przez cały dzień. Technicznie więc to prawda, ale to nie trasa. To co innego. Na ostatnich dwóch Open’erach nie byłem kierowcą, tylko opiekunem zespołów (runnerem), to trochę co innego. Ale to prawda – w moim samochodzie siedziały fajne zespoły (śmiech).

Jak zaczęła się twoja przygoda z wożeniem zespołów?

Przestałem pracować jako rzecznik drużyny piłkarskiej Arki Gdynia. Bardzo lubię piłkę nożną i moje życie funkcjonuje pomiędzy piłką nożną a muzyką, nawet z lekką przewagą tej pierwszej. Kiedy zostałem zwolniony z tej posady, było to dobrym impulsem żeby działać. Wcześniej jeździłem z moim zespołem Calm the Fire, prowadziłem samochód i załatwiałem koncerty. A do tego nie piję, nie palę, jestem odpowiedzialną osobą. Organizując koncerty w Gdyni, poznałem kierowców, tour managerów, bardzo interesowało mnie to jak wyglądają koncerty od zaplecza, jak przebiega organizacja trasy. Na początek kupiłem pierwszy samochód, który był totalną pomyłką, więc zaliczyłem falstart.

Chwilę później pojechałeś na swoją pierwszą trasę z zespołem Tymon & The Transistors.

W 2010 roku jeździłem z nimi po całej Polsce – wiele im zawdzięczam, dużo się nauczyłem. Byłem wtedy w dużym kryzysie psychicznym przez zepsuty samochód, do tego pojawiały się wątpliwości, czy podjąłem dobrą decyzję. Spędzałem z nimi każdy weekend, oni byli na etapie wojny ze wszystkim i ze wszystkimi, „Polskie Gówno” przechodziło siedemdziesiąt siedem zmian scenariusza. Fajnie nastawili mnie do życia.

Rok później poznałeś amerykański zespół Touche Amore i dzięki temu wszystko się rozpędziło.

Dzięki nim zacząłem współpracować z fajnymi zespołami. Najśmieszniejsze jest to, że wcześniej w ogóle o nich nie słyszałem. Pojechaliśmy na trasę w sierpniu.

Czym ich do siebie przekonałeś?

Amerykańskie zespoły jarają się tym, co dla nas, Europejczyków, jest naturalne, zwłaszcza dla ludzi pochodzących ze Wschodniej Europy. Mówimy, co myślimy, nawet jak to boli, walimy między oczy, trzyma się nas niepoprawne poczucie humoru. Często przejmowałem inicjatywę, bo manager był ospały – nie zależało mi, żeby organizatorzy myśleli o mnie w superlatywach, więc jak coś mi nie pasowało, to zwracałem uwagę. Touche Amore byli w szoku. Okazywało się, że mówiłem to, co myślał zespół, ale nie mógł powiedzieć ze względu na to, że był zespołem. Bo jak powiedzą coś ostrzej to za nimi zaraz stworzy się czarny PR: że to chamy, rasiści, seksiści, niewdzięcznicy, gnoje. Szczególnie na scenie hardcore punk łatwo takie łatki przylegają.

W lutym 2012 pojechałeś z nimi na kolejną trasę.

Mieli grać jako support Rise Against i okazało się, że to była jedna z najfajniejszych tras. Pierwszy raz byłem na koncertach dla 14-15 tysięcy ludzi, uczestniczyłem w ich organizacji, nauczyłem się rzeczy, z których wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, wszystko rejestrowałem. Ekipa była zadowolona, więc zaczęliśmy współpracować na stałe. Od tej pory wszystkie zespoły, z którymi oni przyjaźnili się w Stanach Zjednoczonych, dzwonią do mnie.

Ile średnio trwają trasy, w które jeździsz?

Generalnie europejska trasa trwa od osiemnastu do dwudziestu dwóch dni, ale zdarza się, że mam kumulacje kilku tras. W 2014 roku wyjechałem z dziewczyną na wakacje pierwszego kwietnia, wróciłem dziesiątego, a trzy godziny później jechałem do Antwerpii i wróciłem dopiero dwudziestego dziewiątego czerwca. W 2015 przejeździłem ze sto pięćdziesiąt dni, ale jakoś w ogóle tego nie odczułem.

Sprzedaż merchandise, Archiwum Krzysztofa Paciorka
Merchandise, Archiwum Krzysztofa Paciorka

Mam wrażenie, że to wszystko, o czym opowiadasz z polskiej perspektywy wygląda dosyć surrealistycznie. Behemoth, Riverside czy Tides from Nebula jeżdżą na trasy koncertowe po Europie, które trwają 20-30 dni, ale to raczej wyjątki. Co sprzyja takim wyprawom?

Znaczenie ma to, ile osób jest w zespole. Poza tym istotny jest punkowy korzeń, który uczy myślenia jak zaoszczędzić pieniądze, jak coś zrealizować lepiej i sprawniej. Czasem lepiej spać w klubie albo u kogoś w domu zamiast w hotelu. Na porządny nocleg stać cię, kiedy jesteś już wziętym headlinerem. Najbardziej zachodnie podejście do grania trasy ma według mnie Tides from Nebula i Decapitated (z tym, że oni są jednak o wiele wyżej w hierarchii). Wiedzą, że w Polsce mają uznaną markę, w Europie ciągle są na etapie, na którym muszą być supportami i grać na jeszcze nie najlepszych warunkach, ale robić to jak najczęściej.

W Polsce ciężko jest pozwolić sobie na pojechanie w trasę na 30 dni i rzucenie pracy.

W Stanach zespoły często robią tak, że przylatują na jedną, druga, trzecią trasę, aż w końcu nazwa się zakorzeni i zaczną na tym zarabiać. A nawet jeśli się nie uda to dołożą pieniądze, wrócą do swojego McDonaldsa czy wypożyczalni samochodów i szybko to odrobią. U nas tak nie ma, bo za 1800 złotych na rękę, nie możesz się bawić z grania.

Amerykańscy muzycy utrzymują się z grania muzyki?

Nie wszyscy. Niektórzy tak, ale to życie tułacza. Najlepiej kiedy są w trasie, bo nie muszą wydawać pieniędzy na mieszkanie. Wielu muzyków, z którymi jeżdżę, nie wyprowadziła się od rodziców, bo nie ma sensu wynajmować pokoju, kiedy nie ma cię 8 miesięcy w roku w domu. Życie nie jest tam wcale kolorowe, w Stanach są niższe stawki za koncerty, zespoły są traktowane bardzo słabo, często nie mają zapewnionego jedzenia, noclegu, każdy musi mieć swój samochód i sam wszystko robić. Dopóki nie wskoczysz na najwyższy poziom finansowy to bycie w jeżdżącym zespole zawsze będzie pewnego rodzaju walką o przetrwanie.

Jesteśmy dobrzy na scenie metalowej?

Mówisz Polska – myślisz metal. To nasz gatunek gdzieś tam od Skandynawii po południku przez Polskę, Czechy, Bałkany, do Włoch i Grecji. W tej przestrzeni geograficznej metal jest silny. Gdy jeżdżę z zespołami ze Stanów, to każdy wie, co to jest Behemoth, Decapitated, dużo ludzi zna Antigamę, zespół Mgła, prawie każdy zna Furię. Jak słyszą hasło „polski metal”, to wiedzą, że to będzie dobre. To zespoły, od których się zrzyna na Zachodzie.

Wspomniałeś o braku środka na polskiej scenie muzycznej. Jest underground i mainstream, a ty jeździsz z zespołami, które wywodzą z tego pierwszego ale grają czasem na dużych festiwalach albo koncertach dla kilku, kilkunastu tysięcy osób. W Polsce to rzadkość.

W Polsce zawsze dominowała kultura estradowa – Perfect, dinozaury, koncerty w Spodku, Hali Olivia, festyny, mentalność dżobiarsko-estradowa. Za graniem nie szedł jakiś sposób życia, plan na przyszłość, raczej funkcjonowało to na zasadzie: jestem muzykiem, myślę o tym, żeby zarobić na granie. Poza tym ludzie nie kupowali płyt, bo nie było ich na to stać. Teraz również wiele osób na to nie stać, to raczej ekstrawagancja. Scena oficjalna składa się ze śmiesznych popowych gwiazdek albo starych wyjadaczy, którzy obalili komunę i nagle grają na Inwazji Mocy. Jednocześnie nie są w stanie wyprzedać koncertów w klubie, bo nikt nie kupi na nich biletów skoro zna 2-3 hity, a latem zespół i tak zagra na plaży albo miejskim festynie.

Nie wykształciła się u nas kultura słuchania muzyki?

Nie, poza subkulturami, w których ludzie kupują płyty, wypływały tam zespoły, ludzie interesowali się zinami i wszystko kręciło się wokół muzyki – czy to był metal, punk-rock, scena new wave. Ale nigdy nie było nic ponadto i te zespoły nigdy nie przebijały się do szerszej świadomości, do stacji radiowych. Owszem, była Radiostacja czy Rozgłośnia Harcerska, stacje z misją, które promowały te niszowe zespoły, ale kiedy nadszedł dziki kapitalizm, zostały wycięte i promowane jest to, za co płaci wytwórnia. Odkąd pojawił się internet, zaczęło się to zmieniać.

Tour manager, Archiwum Krzysztofa Paciorka
Tour manager, Archiwum Krzysztofa Paciorka

Czy to się nie bierze stąd, że polskie zespoły z założenia nie chcą się utrzymywać z grania muzyki, bo według nich to nie ma sensu?

To jest dobre nastawienie.

Ale z drugiej strony nie idą wyżej, w przestrzeń półprofesjonalizacji, o której mówisz, ciągle są w DIY. A są przecież przykłady, które pokazują, że można się utrzymać z grania muzyki, będąc jednocześnie niezależnym: Macio Moretti, Kuba Ziołek albo Mikołaj Trzaska.

Macio to nie jest rzemieślnik tylko multiinstrumentalista, człowiek, który cały czas tworzy. Popatrz na Mitch & Mitch, którzy nie są zespołem mainstreamowym, ale w Polsce zawsze przyciągną tłumy. To po prostu dobry zespół, a Macio jest charyzmatycznym liderem. Jego zespoły mają swoją legendę.

Kuba Ziołek znany jako Stara Rzeka, ma 5-6 zespołów i ciągle z nimi gra.

Żyje z tego, ale przez to, że ma tyle zespołów to musi nieustannie z nimi grać, kombinować. To nie jest jeden zespół.

No tak, pułapu Pidżamy Porno czy Kultu nie osiągnie…

Można się z nich śmiać, ale to są kapele, które mają cały czas stałych fanów, grają w klubach, wyprzedają bilety i grają w jednym zespole.

Ale mają dwudziesto-, trzydziestoletni staż. Jest deficyt młodych zespołów, które będą intensywnie działać.

Takich, które grają dobrze, mają zaplecze warsztatowe i pomysł. U nas jest takie roszczeniowe podejście: wielkie wymagania, wysokie stawki. Mało jest ludzi, którzy mogą sobie pozwolić, żeby wycierać kurze w klubach, na squatach, dołożyć do grania, poświęcić się na początku. Nie ma tego samozaparcia, a ludzie boją się rzucić pracę. I tak naprawdę nie dziwię się im. Na pewno trzeba zaczynać jak się jest bardzo młodym, to bardzo ważne. Zakładasz zespół mając 19-20 lat i non stop grasz.

Wróćmy do „Polskiego Gówna”, o którym wspomniałeś. Jakie jest to nasze poletko? Pytam o scenę muzyczną, a nie film.

Wydaje mi się, że ten film kładzie nacisk na wątek cwaniaków w show-bizie i każdy polski zespół może mieć deja vu oglądając ten film.

Mam wrażenie, że postawa Calm the Fire czy twoje wypowiedzi wiążą się z kontestacją, pokazywaniem fucka całemu showbizowi, wkurzeniem jaki jest obecny w „Polskim Gównie”.

My generalnie jesteśmy wkurwieni (śmiech). Jak zakładaliśmy zespół, to byliśmy młodymi gośćmi, zajaranymi koncertami. Ale cała scena alternatywna – jak wskazuje nazwa – jest alternatywą do tej mainstreamowej i estradowej chujowizny, aby bez napinki i wielkich nakładów finansowych pokazać ciekawą muzykę. Możesz grać dużo koncertów, nagrywać płyty, a ciągle być normalnym gościem. Wielu zespołom brakuje pokory i chęci do ciężkiej pracy.

Koncert Calm the Fire, Archiwum Krzysztofa Paciorka
Koncert Calm the Fire, Archiwum Krzysztofa Paciorka

Jesteście politycznym zespołem? Często wspominasz o tym w wywiadach. Co do dla ciebie znaczy?

Calm the Fire powstał po to, żeby mówić, co nas wkurza i co nas boli. A jest wiele takich rzeczy i nie będziemy nigdy udawać. Nie mam problemów powiedzieć, że jestem za przyjęciem uchodźców i trzeba pomagać bliźniemu, że nie wierzę w Boga, że nie jem mięsa. Uważam, że każdy powinien mówić to, co myśli, ale nie daje mi to prawa, żebym narzucał swoje zdanie innym lub czuł się lepszym. Doskonale rozumiem, że ktoś może myśleć odwrotnie, a przy tym być sensowną postacią. Ważne jest, żeby umieć rozmawiać bez zbędnej i wściekłej napierdalanki, szczególnie dzisiaj, kiedy władzy na górze tak bardzo zależy żeby ludzi dzielić i żeby skakali sobie do gardła. Wiele zespołów nie lubi jasnych deklaracji – niby są apolityczne, ale jak przyjdzie co do czego to na squacie nie zagra bo to lewactwo (śmiech).

Wspomniałeś o alternatywie powstałej w kontrze do mainstreamu. Teraz mainstream pochłania alternatywę.

Bo alternatywa zaczyna produkować pieniądze. Najciekawsze rzeczy z czysto muzycznie-popkulturowego punktu widzenia dzieją się w niszy, tam, gdzie człowiek jest głodny i twórczy. Jak jesteś bardziej niezależny, to robisz lepszą muzykę. Duże festiwale zaczynają zapraszać alternatywne zespoły, bo mają już bazę fanów, są powiewem świeżości i są bardzo dobre – dostrzegają to.

Mainstream wchłania ekstremum? Pamiętam dziewczynę w sukience miniówce i różowych obcasach, która bawiła się jak szalona na koncercie Liturgy na Offie. Albo jak nagle wszyscy zainteresowali się Omarem Souleymanem. Dwie, kompletnie inne bajki, w mainstreamie nieobecne. Dla jednych to zjawiska oczywiste, dla innych zupełnie nieznane.

Jest alternatywny mainstream, promuje się zespoły, ale nie kierunki i gusty muzyczne. Nagle black metal jest cool – nie ma nic gorszego niż widzieć wysuszonych chłopców w rurkach, którzy przed chwilą jarali się Interpolem, a teraz słuchają Burzum, bo to takie ekstremalne. Nie wiem też od kiedy w pewnych kręgach noszenie koszulek kapel NSBM stało się fajne i tolerowane. Wkurza mnie taka bezrefleksyjność. Za modą nie ma edukacji, a przekaz i historia czy postawa zespołu zawsze, moim zdaniem, była ważna. Fajnie jeśli zespół ma dużo w głowie i nie boi się o tym mówić. Mało jest zespołów z charyzmą, takich, które coś za sobą niosą, wywracają ci życie do góry nogami.

Tylko czy teraz słuchacz potrzebuje kontestacji w muzyce?

Konsumpcja nas wszystkich dopadła. Zajmujesz się rzeczami, którymi nie powinieneś się martwić, a one zjadają cię od środka. Doskonale widzę to po sobie. A potem ludzie zapominają, po co idą na koncert, czy lubią muzykę, czy naprawdę chcą tam iść, jaka jest motywacja, może tylko po to, żeby podbić ego. Warto uświadamiać ludzi, czasem także z większych scen. Powiedzieć trzy zdania na dużej imprezie – nawet po to żeby wytłumaczyć o czym i dlaczego coś śpiewam. Na pojedyncze osoby może to zadziałać, a może zmieni ich życie? Teraz muzyka nic nie zmienia.

W okresie PRL było inaczej i władza motywowała do działania. Może teraz jest za dobrze? A może sytuacja polityczna to zmieni? Potrzebni są młodzi gniewni.

Wiele zespołów z tego okresu jest znanych na całym świecie. Jak pojedziesz do Portland czy San Francisco i na jakimś koncercie rzucisz hasło Siekiera, Dezerter i Post-Regiment, to ludzie je znają i mają ich koszulki. A śpiewały przecież po polsku.