Dwa lata temu wydały pięcioutworową epkę i długo kazały czekać na swoje drugie wydawnictwo. Kompozycji jest niewiele więcej, bo raptem osiem, ale słuchając „Ophelia’s Dreams” wydaje się, że to wystarczająca ilość. Destructive Daisy grają intensywnie, pomysłowo, ale przede wszystkim ciężko, wyciągając dla siebie co najlepsze z tradycji stoner i garage rocka, chociaż na pewno w tej bardziej piosenkowej i przebojowej wersji. Pobrzmiewają tu grunge’owe echa – chociażby w otwierającej album „Ophelia” w tle można wyczuć brzmienie a la Nirvana. Ten album to zestaw fanstastycznie skrojonych kawałków z wyrazistymi i mięsistymi riffami –  jest ostro i intensywnie. Produkcją materiału zajął się Jan galbas z Ampacity, dzięki czemu materiał brzmi lepiej niż debiut, chociaż nie jest to muzyka, w której należy szukać niansów. Te psychodeliczne, pełne soczystego brzmienia kawałki dzięki swojej ciężkości bardzo fajnie łączą się z wokalem Audri Roos, który brzmi z jednej strony dojrzale, a z drugiej dziewczęco, trochę punkowo. Ten kontrast pomiędzy potężnym gitarowym łojeniem, rozpędzoną perkusją, która nie rzadko eksloduje przy uderzeniach w bębny i talerze, a głosem Roos zarysowuje najciekawszy element płyty, zestawienie tych dwóch elementów, które najlepiej podkreślają siłę i prostotę muzyki Destructive Daisy. Dziewczyny nie bawią się w odkrywanie nowej muzyki, raczej odgrzebują znane już motywy i formy, ale robią to z wdziękiem i klasą.

[Jakub Knera]