Trzy koncerty solowe i trzy odmienne spojrzenia na muzykę – tak wyglądała inauguracja nowego cyklu 3w1, który odbył się we wrzeszczańskiej siedzibie Kolonii Artystów.

Ciekawy pomysł, oby doczekał się interesującej kontynuacji, ponieważ sobotnie zestawienie artystów było prezentacją różnych estetyk, ale i odmiennych sposobów tworzenia muzyki. Demonszy czyli projekt Patryka Daszkiewicza, bazował na czymś co w języku angielskim można byłoby określić mianem noise, a po polsku doprecyzować jako z jednej strony hałas, a z drugiej szum. To zlepek nagrań terenowych, czasem odtwarzanych w czystej postaci, kiedy indziej poddanych modyfikacjom, zlewających się i nachodzących wzajemnie. Początek koncertu wymagał niebywałego skupienia, żeby wszystkie mikrodźwięki wychowycić uchem – sprzyjało to koncentracji. Potem Daszkiewicz wplótł przepastną drone’ową wstęgę, aby w dalszej części koncertu lawirować między gęstym ambientowym tłem, a całą zbieraniną dźwięków i elementów field-recordingu. Zabrakło mi w tym spójności – koncert raczej był prezentacją pomysłów, aniżeli próbą ubrania ich w zgrabną i wciągająca formę. Tego typu rozumiany noise w 2015 roku moim zdaniem wymaga głębszego przemyślenia, zwłaszcza w sytuacji koncertowej, w której warto pokusić się o opracowanie bardziej zwięzłej i wciągającej w warstwie dramaturgicznej formy.

Dawid Adrjanczyk (na zdjęciu powyżej) nie koncertuje w Trójmieście często, ale do tej pory za każdym razem kiedy go widziałem, grał zupełnie inaczej. Swego czasu zaprezentował się dwukrotnie w Cafe Fikcja – raz z gitarą elektryczną, drugi raz jedynie bazując na loopach i modyfikując je na bieżąco. Na początku roku w oliwskim Domu Zarazy wykorzystywał gitarę kładąc ją w pozycji poziomej na stoliku, dronowe pasaże ubierając w wystukiwanie po strunach oraz wokalizy swojej partnerki Niny Adrjanczyk. Wtedy blisko mu było do freak-folkowych eskapad Jackie-O Motherfucker. W Kolonii Artystów muzyk zręcznie połączył z jednej strony elementy folku, a z drugiej drone music. Cały koncert zagrał na podpiętej do prądu lirze korbowej, która wydawałoby się idealnie nadaje do grania długich, niekończących się dźwięków. Koło pocięrające struny zastępuje smyczek, co zapewnia niekończące się wydobywanie dźwięku. Akpatok budował gęste i rezonujące pasma, czasem minimalnie modyfikowane przez naciskanie klawiszy instrumentu. Ta minimalistyczna forma drone’ów wciągała dopiero z czasem, a drobne interwencje i wielowarstwowe wybrzmiewanie instrumentu (słyszalnego podwójnie – wzmocnionego przez prąd jak i akustycznie) dawały bardzi ciekawy efekt, ukazując kolejne oblicze muzyka. Ciekaw jestem jak zabrzmi jego nowa płyta, która ma ukazać się jeszcze w tym roku.

Stefan Wesołowski zaprezentował diametralnie inny materiał od tego, z czego zdążył zasłynąć do tej pory. Bazował głównie na samplach bo i masę instrumentów z których muzykę stworzył, niełatwo by zaprezentować na żywo. Elektroniczne partie wzbogacał elementami instrumentów smyczkowych lub fortepianu, odtworzonych z laptopa albo brzmieniem skrzypiec, które miał ze sobą. Ale Wesołowski pokazał też nowy kierunek, mocniej zanurzony w elektronice, czy nawet zahaczający o estetykę techno – taki, w którym ważny jest gęsto obudowany fakturami drugi plan, ale także podbijające je na pierwszym planie bity. Zamykający koncert utwór miał spory potencjał, aby pokazać nowe oblicze Wesołowskiego, chociaż początkowy bit brzmiał zbyt dyskotekowo i wręcz banalnie. Można jednak na to przymknąć oko ze świadomością, że jest to materiał w fazie szkicowej. Fajnym uzupełnieniem było minimalistyczne połączenie sił z Dawidem Adrjanczykiem – na rozwlekłe pasma liry korbowej, Wesołowski dogrywał linie skrzypiec, co razem całkiem bliskie było materiałowi z „Liebestood”.

Stefan Wesołowski, Akpatok, Demonszy, Kolonia Artystów, 26.09.15.

[Jakub Knera]