Kilka elementów na „Synu Słońca” duetu Sarcast rzuca się w ucho już na samym początku. Bardzo dobra produkcja materiału, przemyślany i spójny koncept, wyjątkowa okładka płyty, ogromna różnorodność i dużo autotune. Wspólnie świadczą o wyjątkowości debiutanckiego albumu zespołu z Kartuz, jednak warto nieco rozwinąć i pogłębić poszczególne wątki przy rozłożeniu ich na czynniki pierwsze.

Przede wszystkim produkcja – to bardzo dobrze dopracowany album, na światowym poziomie, co jak na debiutantów jest niemałym wyczynem. Śmiem nawet twierdzić, że nie tylko jeden z lepszych w tym roku ale dobrych kilku lat w Polsce. „Syn słońca” jako punkt wyjścia traktuje hip-hop chociaż ich mariaż z elektroniką jest bardzo rozległy i w gruncie rzeczy prędzej widziałbym zespół na imprezie pokroju Tauron Nowa Muzyka niż Hip Hop Kemp. Michał Lange i Łukasz Sowiński mają za sobą długą, kilkuletnią historię, ale dopiero teraz udało się im stworzyć debiutancki album, który łączy elementy sampli, instrumentów z oprogramowania i żywych instrumentów, w tym bardzo wyraziście brzmiących syntezatorów czy gitar. Całość, dopracowana w detalu płynnie buduje rozbudowaną narrację i strukturę albumu.

Słychać, że to co serwuje Sarcast w kolejnych nagraniach nie jest przypadkowe i wszystko się tutaj zazębia. Przede wszystkim koncept, przejawiający się już w okładce, wykonanej przez Grzegorza Piwnickiego, który do tej pory tworzył oprawy graficzne płyt OSTR, Rasmentalism czy wydanej w tym roku „Antologii polskiego rapu”. Pudełko większe niż digipack, ciekawie zaprojektowane, z tekstami i kartami pełnymi tekstów czy zdjęć. Artyści opowiadają rzeczy prozaiczne i codzienne ale z nietypowej perspektywy kosmosu – tytułowego Syna Słońca, który niczym anioł Diamel w „Niebie nad Berlinem” Wima Wendersa, postanawia zejść na ziemię, żeby sprawdzić kondycję współczesnego człowieka. Obraz jest różny, czasem bardziej optymistyczny, kiedy indziej nieco gorzki. Wpajana wiara w siebie i siłę jednostki, która musi mierzyć się z przeciwnościami losu to w hip hopie nic nowego, ale Sarcast potrafią ten punkt widzenia ukazać w intrygujący sposób, mimo że czasem w zbyt idealistycznej i naiwnej formie.

Album nie jest jednak zbieraniną kawałków, ale starannie przygotowany pod względem narracyjnym – poza utworami jest miejsce na przerywniki, czasem bardziej a czasem mniej oczywiste, kiedy proste instrumentarium łączy utwory albo kiedy prosty bit, imitujący puls serca, rozwija się w pełnoprawny utwór. Podmiot liryczny ogląda świat i jego różne ułomności a Sarcast doprawia tę wizję interesującymi lirykami i warstwą muzyczną – od nostalgicznych i przejmujących brzmień bo gęsto wypełnione basami, klubowe hity. Muzycy nie są w tym hermetyczni, ale często bardzo przebojowi, co sprawia, że muzyka na „Synu słońca” jest łatwo przyswajalna i w wielu momentach nadaje się na radiowe playlisty. L’Ange świetni wykorzystuje też gamę sampli polskiej piosenki, by wspomnieć chociażby fantastycznie zmodyfikowany fragment wokalu Krzysztofa Cugowskiego w utworze „Czas”, bliski temu jak wokale Britney Spears na „Touch” pociął Stendek.

Czasem ten rozrzut stylistyczny jest jednak zbyt duży i przytłaczający. Są momenty fajne jak klubowy finał „Czujesz” i mocne uderzenie, ale w połowie odczuwam przesyt, przydałoby się uspokojenie i wyciszenie albo nieco mniej utworów, które sprawiłyby, że łatwiej pomiędzy nimi się skoncentrować. Taka liczba kompozycji się sprawdza i nie trzeba sięgać daleko – wystarczy wspomnieć „Orient” Synów, gdzie znalazły się o dwie kompozycje więcej. Jednak 1988 i Piernikowski stworzyli materiał bardziej spójny, z narzuconym klimatem, przez co także bardziej wyrazisty. Sarcast lawiruje momentami wokół zbyt wielu pomysłów, co jest interesujące przy poszczególnych utworach, ale jako całość czasem trochę się gubi. Dobrze pokazuje to chociażby fascynacja autotune, którą w dobrej i ciekawej formie można było usłyszeć o Winiego czy ostatnio u Małych Miast, wskazując rzeczy, które zwróciły moją uwagę. Sarcast czerpie z tego narzędzia umiejętnie, moduluje wokalizy, wprowadza wielowarstwowość, ale wydaje mi się że ten zachwyt możliwościami pojawia się zbyt często. Ale u debiutantów takie nieposkromione dążenie do realizacji wielu pomysłów jest czymś naturalnym i w miarę upływu czasu powinni się bardziej wyrobić.

Te kilka uwag na koniec nie przysłaniają jednak „Syna słońca” jako albumu nietuzinkowego i wyjątkowego. Materiał wydany samodzielnie przez praktycznie dwóch nikomu nieznanych muzyków jest na polskiej scenie czymś wyjątkowym, ciekawym, dopracowanym w każdym detalu – od okładki, przez koncept, muzykę i teksty. Brzmi bardzo dobrze, a przesyt pomysłów i estetyk z czasem będzie można doprowadzić na właściwy tor. Sarcast są w pełni świadomi tego co chcą powiedzieć, popisują się erudycją i głowy mają pełne pomysłów. Szlifowanie języka jeszcze zajmie im trochę czasu, ale przecież z tak intrygującym wydawnictwem nie mogłoby być z górki od samego początku, prawda? Przeprawa Syna Słońca przez współczesny świat też nie jest taka łatwa no i nie od razu Kraków zbudowano.

[Jakub Knera]