Włączałem kilkakrotnie „Orient” w ciągu dnia, ale wtedy ta płyta wydawała mi się zbyt ciężkostrawna. Dopiero wtedy gdy zagrała wieczorem, chwilę przed północą, zadziałała. Robert Piernikowski i 1988 stworzyli album nocny, trochę mroczny, opowiadający historie po zmroku. Od początku „Gonię” mam wrażenie że gdyby obecnie po ulicach miast chadzał Zły z opowieści Leopolda Tyrmanda, słuchałby „Orientu”.

Dwadzieścia utworów to nie mało, aż 50 minut muzyki, ale ten materiał nie nuży ani przez chwilę. Wciąga mnogość historii, wątków poruszanych przez Piernika, ale też fantastyczne podkłady 1988 (chociaż roli obu artystów nie można sztywno wydzielić pomiędzy teksty i muzykę), które doskonale funkcjonują jako całość, kompleksowy pomysł na współczesną opowieść z perspektywy ulicy, opowiadanej językiem prostym, czasem wydawałoby się że chodnikowym, ale jednak elokwentnym, mnoży się tu od błyskotliwych spostrzeżeń. Syny bazują na krótkich formach, ale są w nich szalenie dosadni, nie biorą jeńców. „Hitykamienie” to manifest który na początku rozstawia wszystkich po kątach. „Wkurw” jest zgryźliwym komentarz na to co dzieje się dookoła, od muzycznego światka („płaczące polskie zespoły płaczące labele z powrotem do szkoły”), przez aktualne mody („bio wege żarcie”) po współczesny styl życia („niby taki hipi co się uśmiecha tajczijoga i nielubielecha”). „WSR” czy „Babcia” zahaczają o sprawy społeczne, a „Heavy” albo „Udar” opowiadają o perspektywie grania muzyki (z genialnymi fragmentami: „88 whuj żeś spakował tych kabli po co? / ludzie i tak nie skumają po co” albo „88 miej litość proszę”).

Dyskusja wokół tej płyty za bardzo rozbija się o to czy to hiphop czy jego hipsterska interpretacja. Syny nie udają, to zespół szczery do bólu – bity i kultura rapu w życiu obu muzyków jest obecna od zawsze, a „Orient” to zwrot w kierunku jego korzeni, przefiltrowanego przez ich wrażliwość i osobliwy język. Bardzo często są to utwory o prostej konstrukcji jak niemalże zapętlony „Stoję”, chociaż 1988 – znany wcześniej jako Etamski – tworzy podkłady charakterystyczne i oryginalne. Poza tymi najbardziej oczywistymi jak Wu-Tang Clan czy Lee „Scratch” Perry, wyczuwam tu coś w stylu hipnagogicznego hiphopu, zarówno z powodu mglistych, utrzymanych w estetyce lo-fi nagrań, wielokrotnie przewijających się syntezatorowych wstęg, ale też trochę oldskulowego brzmienia co dobrze oddaje teledysk à la VHS do „Hitykamienie”  – te elementy nadają muzyce mocy i płynnej, swobodnie ciągnącej się narracji. Dobrze słychać to w drugiej minucie „Wkurwa” ale też rozwodnionym „Oriencie” czy kapitalnym, morskim, newage’owym „Świnoujściu”.

Kolejnymi muzycznymi odniesieniami jest dla mnie transowa „Zła Krew” Kirka albo literacka narracja „Osiem Cztery” Mirosława Nahacza, zwłaszcza w bardzo dobrym „Gonię”: w momencie gdy przy pozornie zwolnionym bicie charakterystyczny głos Piernika wypluwa „myśli werble stopy konie już was nie dogonię”. Eskapada trwa, ale „Orient” to cała walizka kontekstów i wyszukiwania detali – jak zauważył Daniel Brożek, Piernika można rozpatrywać przez pryzmat Białoszewskiego, melodyjność jego frazowania nawet przy czytaniu tekstów z wkładki do płyty działa, jest samogon z Białegostoku, katastrofa Heweliusza, „nas nie dogoniat”, skrupulatny opis pokoju i lęków starszej osoby w „Babci”. Czasem Piernik może przywołać na myśl opowieści Wojciecha Bąkowskiego snute w Niwea, ale to zupełnie inna bajka, mniej tu stylizacji, więcej aktualności i własnej, dzisiejszej perspektywy chociaż wspomnień nie brakuje.

Pomimo tego że wiele utworów powstało w szalenie krótkim czasu (1988 wspomina o bitach stworzonych w kilkadziesiąt minut) „Orient” nie jest zbieranina kawałków, posklejanych ze sobą w mozaikę. Album to razem wielobarwna opowieść, muzycy rozkładają rzeczywistość i sklejają ją ponownie. Pełno tu detali, zabaw słowem, błyskotliwych sklejek bitów, sampli i syntezatorowych wstęg, które przetworzone przez wrażliwość duetu dają w rezultacie barwną i fascynującą współczesną opowieść.

[Jakub Knera]