Kiev Office swój muzyczny język budują konsekwentnie od pięciu lat, jeśli liczyć tylko ich wydane albumy. „Statek Matka” potwierdza, że to ten skład to twór oryginalny, bazujący na najprostszym instrumentarium gitara-bas-perkusja, na podstawie którego wykluwa masę intrygujących pomysłów. Punkowe i surowe brzmienie to jeden ze znaków charakterystycznych gdyńskiego tria, co uwypuklają utwory zagrane i zarejestrowane na setkę. Po co szlifować je w nieskończoność, skoro można pokazać energię kipiącą w zespole w skali 1 do 1, na żywo. Co nowego przynosi „Statek Matka”? Najciekawsze są rytmiczne wojaże zespołu, który zręcznie lawiruje między nastrojowymi kompozycjami, a rozszalałymi i nieokiełznanymi formami. To młodzieńcze szaleństwo i surowość stanowią o jakości ich muzyki, które podkreślają specyficzne, mocno osadzone w nadmorskim kontekście teksty Michała Miegonia. Wycieczki gdyńską Starowiejską, smutny los mieszkańca Mechowa czy romantyczne a zarazem tragiczne obrazy chłopców z Helu i dziewczyn z Rewy tworzą trochę post-yassowy, a trochę totartowy obraz – unikalny, bardzo lokalny, badający topografię tutejszych terenów, także czerpiąc z historii muzycznej.

Kiev Office jest jednym z najbardziej brudnych i niepokornych trójmiejskich zespołów – jeśli liczy sie u nich brzmienie to w formie surowej, niewykończonej, otwartej na interpretacje. To trochę zapis próby, muzycznych pomysłów, lawirowania między estetykami i formami kompozycji – od tych bardziej piosenkowych po eksperymentalne. Goran i spółka z płyty na płytę swój język dopracowują, także dzięki temu, że wszyscy muzycy udzielają się w wielu innych formacjach. Jednak na opus magnum przyjdzie nam jeszcze poczekać – utwory na „Statku Matce” sprawiają wrażenie trochę chaotycznych, brakuje im spójnej narracji i dramaturgii, to raczej błądzenie między miejscami, lokalizacjami i pomysłami, aniżeli ściśle wyznaczona trasa, która układa się w spójną i wielowątkową opowieść. Poszczególne fragmenty pokazują, że trio ma ku temu bardzo duży potencjał, na efekty trzeba jednak jeszcze poczekać.

[Jakub Knera]