Swoją przygodę z muzyką, zaczynał jako nastolatek, nagrywając pomysły na dyktafon. Potem grał w zespole Hotel Kosmos, co udokumentował na płytach. Aż wreszcie zdecydował się na solowe wydawnictwo, właśnie wtedy kiedy na stałe osiadł w Gdańsku. Rafał Skonieczny, znany jako Rara właśnie debiutuje solową płytą i zagra na SpaceFest. A wcześniej opowiada o swojej muzycznej drodze i pomyśle na „Planet Death Architecture”.

Jakub Knera: Do tej pory byłeś znany głównie ze swojej solowej twórczości literackiej i grania w zespole Hotel Kosmos. Od wydania ostatniej płyty tej formacji minęło sporo czasu – jak wyklarował się twój pomysł na granie solo?

Rafał Skonieczny: Granie w pojedynkę to chyba naturalna potrzeba każdego muzyka, tak samo jako potrzeba kolektywizmu. Ale niezależnie od tego w pewnym sensie zawsze jesteś z muzyką sam. Jako nastolatek nagrywałem kawałki na dyktafon w takiej formie, żeby były jak najbardziej kompletne, żeby wypełniały przestrzeń, bo nie wiedziałem jeszcze, że kiedyś będę je grał z innymi ludźmi. Potem wyciągnąłem je na próbie i były już w zasadzie „zrobione”, każdy wiedział, co grać. W zespole albo idziesz na kompromisy i budujesz wartość na bazie interakcji, albo dajesz upust swoim dyktatorskim zapędom, o ile takowe posiadasz. Dla mnie jedno i drugie podejście, a próbowałem obu, straciło sens. W solowym graniu ogranicza cię tylko sprzęt i wyobraźnia, nikomu nic nie musisz tłumaczyć.

Muzyka, którą tworzysz jako Rara znacząco różni się od nagrań HK. Po pierwsze bazujesz prawie wyłącznie na gitarze akustycznej no i nie śpiewasz, twój debiutancki album to instrumentalne utwory. Co skierowało cię na ten tor?

Dla porządku dodam, że oprócz gitary akustycznej, używam syntezatora i sporadycznie analogowych organów, które kupiłem kiedyś w lumpeksie. Pozostały sprzęt sprzedałem. Zostawiłem tylko stary wzmacniacz Vermony. Minimalizacja środków pozwala skupić się na tym, co najważniejsze, czyli ekspresji i dyscyplinie. Początkowo próbowałem z wokalem, ale za bardzo się męczyłem, nic satysfakcjonującego z tego nie wyszło. Wyczerpałem swój potencjał piosenkowy, wolę całą energię włożyć w instrument.

W naszej wymianie mailowej wspomniałem, że twoja metodologia przypomina to co robi amerykański muzyk Dustin Wong, przede wszystkim z powodu kilkunastu efektów gitarowych, z których korzysta. Z drugiej strony momentami „Planet Death Architecture” przypomina mi dokonania Kuby Ziołka jako Stara Rzeka, w tej akustycznej i elektrycznej odsłonie, natomiast z trzeciej bardzo mocno zahaczasz o oniryczne, post-rockowe brzmienia, ale w tej mocniejszej odsłonie, bez zbędnej ckliwości. 

Na akustyku gram od piętnastego roku życia. Zanim pierwszy raz wziąłem do ręki elektryka, i w ogóle zanim usłyszałem Johna Faheya, dość sprawnie posługiwałem się tzw. fingerpickingiem. W zespole rockowym były jednak inne potrzeby. Z kolei jak siedzisz wieczorami na strychu z kanadyjskim wiosłem, to nie pozostaje nic innego, jak wrócić do korzeni. Tak właśnie traktuję to moje granie w pojedynkę, jako powrót do momentu, od którego wszystko się zaczęło. Zaglądam w głąb siebie, żeby wreszcie usłyszeć ten jeden jedyny dźwięk, który napędza krew w moich żyłach. A jeśli chodzi o porównania, to zamiast Starej Rzeki wybieram Mount Eerie, chociaż w sumie lubię Alamedę 3, bo to spójna i niewykalkulowana wypowiedź artystyczna. Doceniam żarliwość i kunszt, ale nie interesuje mnie gra ani z amerykańską, ani niemiecką tradycją, wywracanie gatunków, prześwietlanie klisz. Poza tym nie mam aż tylu efektów, co wymienieni przez ciebie artyści (śmiech). Myślę, że możemy spokojnie funkcjonować bez wchodzenia sobie w drogę.

Twoja muzyka jest bardzo minimalistyczna – powtarzalne akordy zapętlasz i z nich budujesz przestrzenne utwory. Z drugiej strony brzmienie gitary akustycznej wzmacniasz, przez co brzmi potężniej, niemal rockowo? Chciałem jednak zapytać skąd pomysł na taki minimalizm, wykorzystanie zaledwie jednego instrumentu, którego możliwości poszerzasz dzięki efektom?

Z jednej strony proza życia – zostawiasz sobie niezbędne minimum, żeby w razie czego się nie nanosić i zmieścić do samochodu osobowego. Z drugiej strony chcę, żeby to co gram, było możliwie najbardziej prawdziwe, każde omsknięcie palca na strunie słyszalne, namacalne. Bliska jest mi szkoła nowojorskiego minimalizmu w duchu La Monte Younga. Spotkanie z muzyką Reicha było niegdyś dla mnie tak silnym doznaniem, że dzisiaj instynktownie zapętlam, aby uzyskać efekt transu, odrealnienia. Wierzę w cudotwórcze właściwości repetycji. Tak, jeśli mam mówić o mistrzach, to wskazałbym na Steve’e Reicha, mimo, że od kliku już lat zjada własny ogon. I wczesne Autechre. Kiedy nic się nie dzieje, to dzieje się najwięcej. Zresztą w kinie to samo: Antonioni, Tarr, Jarman w swoich miniaturach to geniusze filmowej nudy.

Co najbardziej fascynuje cię w muzyce, którą grasz? Żartobliwie powiedziałeś, że pewnie sam byś jej nie słuchał – co jest więc w jej brzmieniu, sposobie komponowania czy formach utworów, co sprawia że wydaje ci się pociągająca?

Gram, bo potrafię i daje mi to satysfakcję. Chciałbym grać lepiej, inaczej. Na przykład jak Mark Sandman albo Fred Frith. No ale choćbym bardzo się starał, pozostaję sobą, niestety (śmiech). W mojej muzyce nic mnie nie fascynuje, fascynuje mnie proces jej tworzenia, kiedy przez chwilę ulegam złudzeniu, że żyję “po coś”. Jim O’Rourke powiedział, że pracuje nad kawałkiem do momentu, kiedy poczuje, że brzmi tak, jakby nie on go nagrał. To również mój sposób, żeby poprzez muzykę spojrzeć na siebie jak na obcą osobę. Skończone dzieło bywa zazwyczaj źródłem frustracji, bo wchodzi w interakcję z innymi ludźmi – ich wrażliwością, kondycją mentalną, obyciem (albo brakiem obycia) z wytworami kultury. I zawsze pozostawia wrażenie, że coś można było inaczej, lepiej.

Materiał jest bardzo mocno dopracowany produkcyjnie – jak podchodzisz do prezentowania go na żywo? Po pierwsze, dosyć zręcznie trzeba zajmować się wszystkimi efektami, a po drugie, dbać o wyraziste i potężne brzmienie.

Podczas nagrywania przyświecała mi idea, żeby materiał wiernie odzwierciedlał moje możliwości. Innymi słowy – nie produkować, tylko dobrze ustawić mikrofony, wcisnąć record i grać. Tam, gdzie efekt był poniżej oczekiwań, poprawialiśmy, dogrywaliśmy. Jednak miks okazał się drogą przez mękę, bo w ekstremalnym przypadku mieliśmy kilka ścieżek akustyka, które trzeba było jakoś w paśmie sensownie opanować. Wojtek Noskowiak, który siedział za heblami, wykazał się ogromną cierpliwością i wyczuciem. Mimo, że wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć, to jednak efekt końcowy dla nas obu był lekkim zaskoczeniem. Jak nigdy wcześniej wyszła też na jaw moja zażyłość z muzyką Briana Eno. Zresztą, cały czas uważam jego prace ambientowe za najpełniejszą realizację postulatów tzw. “muzyki otoczenia”. Ale odpowiadając na Twoje pytanie – tak, jestem w stanie zagrać to wszystko sam. Na grudniowy koncert w Żaku poprosiłem jednak o wsparcie Mikołaja Zielińskiego, nota bene basistę Alameda 3 i Michała Pszczółkowskiego, który na płycie dograł kilka rzeczy, drobnych ale rzutujących na całokształt. Ta współpraca powoli przeradza się w coś większego. Jak tylko znajdziemy perkusistę i przestaniemy się mieścić w moim pokoju, to znowu będę grał w zespole (śmiech).

Rara zagra na tegorocznej odsłonie SpaceFest w piątek, 5 grudnia. Nowe idzie od morza patronuje temu wydarzeniu. Więcej o festiwalu TUTAJ. Fot. Natalia Skonieczna