Film „Polskie Gówno” jest dokładnie taki jak wskazuje na to jego tytuł.

Jeśli spojrzeć całościowo na obecność Tymona Tymańskiego w kulturze w ciągu ostatnich kilku lat, to „Polskie Gówno” zamyka jego literacko-filmową trylogię po rozmowie-rzece, którą przeprowadził z nim Rafał Księżyk w książce „ADHD” oraz filmie dokumentalnym „Miłość” Filipa Dzierżawskiego. Nie znam muzyka, który w ciągu ostatniej dekady byłby tematem tylu dzieł, na dodatek w większości inicjowanych przez niego samego. Paradoksalnie znam za to ponad tuzin artystów, którzy na takie dzieła zasługiwaliby bardziej niż Tymański. Po co więc mu jeszcze „Polskie Gówno”?

Czego ten film dotyczy? W skrócie, opowiada o niszowym zespole, który koncertuje po Polsce, grając w większych i mniejszych klubach, w salach bardziej i mniej przaśnych miejscach. Sam zespół gra nie kto inny jak skład grupy Tymon & Transistors, ich managerem jest Czesław Skandal grany przez Grzegorza Halamę, a kierowcą auta, którym jeżdżą, Stan Gudeyko w którego rolę wcielił się Robert Brylewski. Menager obiecuje grupie pieniądze, tych po kolejnych koncertach nie ma, płyta jest wydana nie tak jak trzeba, słowem – wszystko wzbudza podejrzenia. A w międzyczasie zespół boryka się z kolejnymi problemami – alkoholowymi, muzycznymi, rodzinnymi i finansowymi. Ani w tym nic nowego, ani odkrywczego, nie brakuje za to narzekactwa – że panuje wszędobylski cwaniactwo, kiepska sytuacja koncertowa i niemożność rozwinięcia skrzydeł przez zespoły. Znana rzecz, której na dodatek ten film nie ukazuje w nowym, ciekawszym świetle.

Z drugiej strony – i to już jest ciekawsze – można ten film odczytać jako opowieść o samym Tymańskim. Muzyku zbyt niszowym dla mainstreamu, a zbyt zmanierowanym przez serwisy plotkarskie dla undergroundu. Trochę niepotrafiącym się odnaleźć pomiędzy jednym – graniem dla frajdy – a drugim – estradowym zarabianiem kasy na muzyce. Dobrze pokazuje to scena z Dudkiem Maszczykiem, granym przez Arkadiusza Jakubika. Wydaje się on być lustrzanym odbiciem dywagacji głównego bohatera, będącym jednak o krok dalej, a przez to bardziej szczerym, kiedy granemu przez Tymańskiego, Jerzemu Bydgoszcz mówi (w innej formie) o sprzedawaniu się i zachowywaniu wiarygodności.

Trójmiejski muzyk zdaje się być w takim momencie i nie da się tego filmu oceniać bez spojrzenia na jego biografię. Bez tego jest najzwyczajniej w świecie nieświeży, mało oryginalny, nudny. Nie zmieni tego nawarstwienie form – zdjęć, raz z ręki, elementów musicalu czy komedii. Mam wrażenie, że Tymański sięga po film żeby zdefiniować się na nowo, podobnie jak wcześniej zrobił z autobiografią czy filmem o zespole, który przyniósł mu najwięcej sławy. Teraz próżno nawet wpisać go w kontekst filmu w warstwie muzycznej – co prawda przy okazji „Polskiego Gówna” powstają utwory specjalnie na rzecz tego obrazu, ale nie jest to muzyk, który koncertuje i nagrywa regularnie, jak jego koledzy z Miłości.

„Polskie Gówno” powstawało aż siedem lat. Już w 2012 film miał ukazać się jesienią, ale na premierę musieliśmy czekać kolejne dwadzieścia cztery miesięce. Przez obraz przewija się plejada polskich aktorów (Dziędziel, Bohosiewicz, Peszek, wspomniany Jakubiak), ale nawet ich aktorstwo nie równoważy kiepskiej gry muzyków z zespołu czy wielu niedociągnięć ze scenariusza. Większość scen i dialogów wydaje się bezbarwna i mało interesująca. W zamiarze obraz ten miał być kontynuacją tego co wydarzyło się na albumie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” (a po drodze, filmie „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego), tyle że powstał w innym czasie – nie po transformacji, ale czasach kapitalizmu, zmian sektora kultury i sceny muzycznej. Żarty, które śmieszyły kilkanaście lat temu, teraz brzmią bardzo czerstwo. „Polskie Gówno” nie jest błyskotliwym komentarzem, a raczej zawodzeniem, tęsknotą albo zagubieniem. Tymański Ameryki nie odkrywa i nie komentuje celnie tak jak swego czasu na najbardziej znanej płycie Kur. Może to jest jego problem – niemożnośc dopasowania swojego języka do bieżących czasów?

Podobno w jednym z wywiadów muzyk ten powiedział że „Polskie Gówno” to „paradokument a la Borat, z całym tym koncertowym życiem (…), podlanym sosem bollywoodzkiej transgresji, z patetycznymi songami, w których śpiewamy o swoich marzeniach, ambicjach, ideałach”. Niestety nic z tego nie wyszło – komiksowe gagi i masa wulgaryzmów raczej nużą niż bawią, a budowane przez 7 lat spojrzenie na polski showbiznes czy popkulturę jest płytkie, mało refleksyjne i nieciekawe.

[Jakub Knera]