Gdyńskie trio Kiev Office wraca ze swoją trzecią studyjną, pełnowymiarową płytą. „Zamenhofa” pierwotnie miało nazywać się inaczej, a grupa na tytuł tego krążka miała kilkadziesiąt pomysłów. O tym, o czym ten album opowiada, fascynacjach autotune, gdyńskości i tajnikach producenckich, przed premierą płyty opowiada lider zespołu, Michał „Goran” Miegoń.
Jakub Knera: Mieliście ponad 50 pomysłów na tytuł Waszej trzeciej płyty i kilka razy go zmienialiście. Jeszcze niedawno miała się nazywać „Daj mu jeść”, finalnie przyjęliście wersję „Zamenhoffa”. Dlaczego?
Michał „Goran” Miegoń: Zmienialiśmy nazwę dokładnie dwa razy (śmiech), a wiąże się z tym długa historia. Trzeci album Kiev Office, nad którym zaczęliśmy pracować nosił tytuł „Amalienfelde”, co oznacza nieistniejącą wieś Stefanowo położoną przy Kosakowie za Gdynią. Istnieje nawet nagrane częściowo demo albumu –oscylowało ono w pobliżu post-punkowych wycieczek z naszego poprzedniego albumu „Anton Globba”. Ale w tamtych poszukiwaniach dźwiękowych, brakowało mi pierwiastka abstrakcji i radości, dziecięcej naiwności która jest dla nas bardzo ważna. Była tam ciemniejsza energia.
Przełomem w podejściu do myślenia o naszej płycie było moje zetknięcie się we wrześniu minionego roku w bieszczadzkich górach z albumem „Kandibura” Wojta i Vreena. To płyta szczera do kości, bez kompleksów i bez silenia się na udawanie, udowadnianie czegokolwiek. Takie właśnie były pierwsze dema Kiev Office, starsze nagrania, jak i piosenki które tworzyliśmy pokątnie obok głównego materiału, czy na gorąco na koncertach. Tak powstało „Zamenhofa”. „Daj Mu Jeść” był tytułem „testowym” który nie przetrwał jednak próby czasu. Po przesłuchaniu „Kandibury” nic nie było już takie samo.
Tytułem wskazujecie swój lokalny patriotyzm. Zamenhofa to ulica położona w Gdyni Chyloni, w sąsiedztwie zabytkowego kościoła Św. Mikołaja, gdzie Ty spędziłeś dzieciństwo, a razem z Krzyśkiem Wrońskim chodziliście do liceum. Na ile ważne jest dla Was, aby ten patriotyzm podkreślać w swoich kompozycjach?
Wszyscy jesteśmy gdynianami zakochanymi w naszym mieście. Jest to czyste, piękne uczucie. Czemu by nie ukazywać tego w naszych numerach? Od pięciu lat jesteśmy ambasadorami gdyńskości na Polskę i świat. Kto wie, może ktoś nas kiedyś za to w mieście doceni? (śmiech) Jako gdynian z radością obserwuję rozwój tutejszej sceny – wiele osób z kraju podkreśla, że panuje tu niezwykła atmosfera symbiozy twórców i mieszkańców z miastem. Ostatnimi czasy przykładem tego jest również zespół 1926, kultywujący stricte gdyńską sztukę. „Zamenhofa” to natomiast owiana sławą ulica położona w Gdyni Chyloni. Tak jak wspomniałeś, w tym miejscu do IV Liceum Ogólnokształcącego chodziło 2/3 Kiev Office, w Chylonii mieszkała też część mojej rodziny, stąd spędzałem tu dużo czasu jako dzieciak. Tytuł jest powrotem do przeszłości, dobrze nawiązującym do zawartości albumu, który jest surowy, a miejscami radykalny. To mały krok w tył po to, abyśmy pamiętali o korzeniach.
Album to częściowo nowe utwory, a częściowo stare, w trochę zmienionej formule. Skąd taki pomysł? Pojawia się we mnie odczucie, że przez to nie do końca jest to nowe, pełnoprawne wydawnictwo.
„Zamenhofa” jest albumem radykalnym i prosto z serca. Jest historią zespołu od zarania dziejów po dzień dzisiejszy, dokumentem a nie załącznikiem – a więc pełnoprawnym albumem. Nie licząc utworów z debiutanckiej EP-ki „Legs with eggs”, nagranych jeszcze z Magdą Buller na perkusji, mamy tu same premiery płytowe. Utwory takie jak „Bałtyk Nocą” czy „Uda Clinta Eastwooda” graliśmy już dawno temu na koncertach, publiczność prosiła o ich wersje studyjne. Demówki z mojej sypialni są zaś tak dalekie od wersji oryginalnych że też traktuje je jako świeży towar. To szlachetne wykonania z całym inwentarzem klimatu domowego, z czasów gdy w składzie Kiev Office byłem tylko ja. Skoro Ariel Pink and Haunted Graffiti mogą publikować lo-fi dyktafonowe dźwięki, czemu by mieszkaniowych dźwięków nie rozpowszechnić w naszym kraju? Na dzień dzisiejszy nie wiem jaki będzie nasz kolejny album i zastanawiam się czy nie trzeba będzie zrobić w tym kijowskim biurze urlopu. W tej sytuacji podsumowanie jest więcej niż potrzebne. Więc powiem to jednym słowem: Impreeeza!
W takim razie te stare utwory wryły mi się w pamięć tak bardzo, że uznałem je za niemal Wasze sztandarowe „przeboje”. W wielu momentach puszczacie ironiczne oczko – „Uda Clinta Eastwooda” w nowej wersji to ewidentna parodia mody na wykorzystanie autotune, zwłaszcza w wykonaniu Bon Iver. Skąd pojawiła się u Was potrzeba zwrócenia uwagi na takie zjawisko?
Nie śledzę twórczości Bon Iver, ale jeśli wykorzystuje on autotune w celu wyrwania słuchacza ze strefy komfortu tak jak my, to kibicuję mu i trzymam kciuki! Autotune jako efekt, pociąga mnie od czasu „Believe” Cher. Jest tak zły, że aż dobry. Może być kreatywnie wykorzystywany jako nieoczywista przyprawa.
Wy stawiacie raczej na surowość, niźli studyjne dopracowanie. Chcecie brzmieć porównywalnie z wersją sceniczną? A może chodzi o jak największą oszczędność środków?
Dwa utwory z płyty nagrane dosłownie miesiąc temu – „Jerzy Pilch” i „Six Six Six” – zostały zrealizowane w moim studiu na setkę, bez żadnych dogrywek. Obecnie na całym świecie wraca tendencja do tego typu rejestrowania materiału. Przykładem niech będzie zbierający pochwały debiutancki album Magnificent Muttley – chłopaki cisną na płycie tak samo jak na koncercie. Crystal Castles najnowszy album też zarejestrowali „na gorąco”. Tym sposobem nagrywania zaraził mnie Karol Schwarz. W śladach można dłubać długo i czysto, ale jeśli interesuje cię prawda która czasem boli, to nagrania na setkę są właśnie „tą energią”. Trudniejsza szkoła obróbki żywej materii dźwięku, ale bardzo ekscytująca.
Ostatnio coraz częściej zajmujesz się nagrywaniem i produkcją innych zespołów, co robisz także w specyficzny, wyczuwalny sposób. Jak postrzegasz siebie w tej roli? Co podczas tego zajęcia szczególnie zwróciło Twoją uwagę? Oprócz Kiev Office nagrałeś np. Pomelo Taxi czy Destructive Daisy, właśnie przygotowujesz debiutancką epkę Spoiwo.
6Każdy surowy utwór to dla mnie pewnego rodzaju budynek wybudowany na fundamentach dźwięku. To od wykonawcy zależy jak daleko wyjdziemy poza „domowstwo” jakim jest dany utwór, podczas mixów i masteringu. Czasem pozostajemy w ogródku i jest przyjemnie oraz bardzo miło, kiedy indziej – jeśli jest ku temu nastrój – idziemy w dzikie chaszcze ku przygodzie, gdzie czasem robi się przerażająco ale wszystkie przeszkody zostają pokonane za pomocą potencjometrów i osiągamy satysfakcję. Produkcja pochłania mnie w równym stopniu co koncerty z grupami w których występuje. Od pewnego czasu obserwuję wśród młodych zespołów coraz większą tendencję do nagrywania pojedynczych singli, w przeciwieństwie do formatu kilkuutworowych wydawnictw demo czy epek. To, co było charakterystyczne dla artystów klubowych, jest obecnie standardem wśród wykonawców wszystkich gatunków muzycznych. Owa kultura „singli” jest liczna w pełnych zapału, radości i energii instrumentalistach. Muzyka, mimo ciążenia ku sferze internetowej, będzie lada moment miała się lepiej niż nam się wydaje. Nie należy się obawiać zmian. Ja jestem otwarty na nowe.
Zespół Kiev Office swój trzeci album będzie promować koncertem w gdańskim klubie Plama, w najbliższy piątek, 25 stycznia.
Więcej o wydarzeniu w dziale KONCERTY.