Po co budować nowe obiekty kultury skoro Gdańsk ma kilka tuzinów miejsc, czekających na wykorzystanie? Warto też pamiętać o tym, aby o ich użytkowanie pytać tych, którzy mieszkają w ich najbliższym otoczeniu.

Festiwal Streetwaves zatoczył koło, dosłownie i w przenośni. Kto pojawił się w sobotę w parku Kuźniczki mógł mieć uczucie déjà vu – to w końcu tutaj rozpoczeła się pierwsza, odbywająca się poza ścisłym centrum Gdańska, edycja tej imprezy w 2009 roku (pierwsza odsłona z 2008 roku miała jedynie formę plenerowego koncertu na Długim Targu). Jednak wtedy, przed pięcioma laty było to wydarzenie stosunkowo małe, które na obszarze Wrzeszcza zaznaczyło się w znikomy sposób, chociaż już pokazało, że mieszkańcy Trójmiasta chcą chodzić po mieście, odkrywać jego zakątki i trafiać na koncerty, wystawy bądź różnego rodzaju akcje teatralne i taneczne w miejscach, w których na codzień parkują samochody, wisi pranie czy wyrzuca się śmieci. Przez ten czas impreza ewoluowała znacząco, co roku do swojej listy dopisując dzielnice, którym nadaje nowe znaczenia przez wykorzystywanie ich tajemniczych przestrzeni. O zakamarkach Siedlec, Nowego Portu czy Biskupiej Górki wiele osób nie wiedziało, nim nie zagościło tam na Streetwaves.

Zdanie z powyższego leadu wydaje się truizmem, ale jednak nie jest to takie oczywiste. Znamiennym i kluczowym czynnikiem, który świadczy o powodzeniu tego festiwalu jest zmysł jego organizatorów do wykorzystania miejsc nie tyle gotowych, ale czekających na odświeżenie, zyskanie nowego wymiaru poprzez powieszenie obrazu na ścianie obdrapanej kamienicy, grupę taneczną lub klimatyczny koncert. Tegoroczna edycja pokazała to najlepiej z dotychczasowych, w dwóch skrajnych wersjach. Sobieszewo, dotąd kojarzone z letnimi wycieczkami, zapachem gofrów i smażonych ryb w sezonie letnim, niespodziewanie się ożywiło, ponieważ w Ośrodek Drogowiec przy głównej ulicy tej dzielnicy tchnięto nowe życie. W opuszczonych domkach, do których trzeba było dostać się przez haszcze traw, trójmiejscy artyści stworzyli barwne i wciągające w swój świat instalacje – lewitującą, bajeczną wyspę, gabinet luster, schludnie urządzony pokój w którym można zwariować czy pomieszczenie dla niewyżytych miłośników rysowania i malowania, w którym każdy według własnej inwencji mógł rysować na ścianach. Kiedy to piszę, sobieszewski ośrodek w tej chwili pewnie znów pustoszeje i dalej nikt nie będzie tam przyjeżdżać, a przecież niedzielna impreza pokazała jego doskonały potencjał, miejsce idealne na festiwal, serię koncertów, które trzeba jedynie wyposażyć w nagłośnienie i sanitaria, a potem twórczo wykorzystać.

Pierwszy, odbywający się we Wrzeszczu dzień także wpisał się w działania Instytutu Kultury Miejskiej, które rozpoczęły się w tej dzielnicy odbywającym się przed miesiącem koncertem z serii Miejsca. Tak jak wtedy odżyło dawne Kino Zawisza, tak teraz drugą szansę dostał zapomniany dworzec na przystanku Kolonia, podwórko na zapleczu ulicy Wajdeloty (gdzie odbył się najlepszy koncert festiwalu, solowy występ Artura Maćkowiaka, również ze względu na naturalną akustykę przestrzeni – na zdjęciu powyżej) czy puste na codzień lokale przy ulicy Wallenroda. Kulminacją okazało się to, co działo się przy nowej klubokawiarni Kurhaus przy rondzie na ulicy Wajdeloty. To miejsce, od wielu miesięcy puste, ma szansę stać się ważnym punktem na kulturalnej mapie dzielnicy i miasta. A tego typu pustostanów, które czekają na osoby z pomysłami, w najbliższym kwartale jest kilka – wystarczy je zagospodarować. Co ważne w obliczu powstających w Gdańsku ogromnych budynków kulturalnych: Europejskiego Centrum Solidarności i Muzeum II Wojny Światowej. Budujemy nowe obiekty, a nie potrafimy w pełni nacieszyć się tym co mamy. Czymś, co jest bliżej ludzi, w kameralnym otoczeniu i sąsiedztwie dzielnicy.

To ostatnie jest bardzo ważne i będzie wiązało się z pewną łyżką dziegciu na koniec. Streetwaves nie może odbywać się bez udziału czy współpracy z lokalnymi społecznościami. Na Siedlcach przed rokiem i Biskupiej Górce dwa lata temu, doskonale się to sprawdziło, we Wrzeszczu Dolnym takiej współpracy zabrakło. Kolonizacyjny charakter imprezy najbardziej dał się odczuć na wspomnianym rondzie przy Wajdeloty, kiedy mieszkańcy wezwali policję na widok kilkuset osób tarasujących ulicę.  Zarówno wrzeszczanie jak i władze (które wsparte oddziałem antyterrorystycznym wyglądały wręcz groteskowo) nie tylko nie znali zamiarów organizatorów wydarzenia, ale prawdopodobnie o nim nie wiedzieli. Bawili się przyjezdni, a lokalne organizacje, lokale czy społeczność została pominięta. Nawet jeśli to wydarzenie jednodniowe, jego grupą docelową powinni być nie tylko przyjezdni, ale także ci, pod oknami których kolejne punkty programu się odbywają – a przynajmniej warto pamiętać o tym, aby nie zniechęcić ich do dalszych tego typu przedsięwzięć. Wrzeszcz Dolny od kilkunastu miesięcy jest objęty procesem rewitalizacji, trzeba więc patrzeć na tę dzielnicę także przez ten pryzmat i jak zaowocuje to w przyszłości. Niekoniecznie przez narzucone odgórnie miejskie działania, ale prywatne inicjatywy, czego klub Kurhaus jest dobrym zwiastunem. Warto pamiętać, że w tej właśnie okolicy jeszcze w latach 60. było kilka pijalni piwa, z których korzystali okoliczni mieszkańcy – jedna z nich znajdowała się w punkcie, gdzie swoje koncerty organizowała Kolonia Artystów. Kultura miejska we Wrzeszczu nie musi więc być czymś niezwykłym, bo zdaje się być wręcz historycznie wpisana w charakter tej dzielnicy.

PS. Chciałbym także podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do serii koncertów Nowe idzie od morza na ul. Wallenroda 31. Przede wszystkim zespołom: Pawłowi Plotta i Burninghole, Łukaszowi Plenikowskiemu aka UKU i Derubare za wizualizacje oraz zespołowi Wilga. To były bardzo bardzo dobre koncerty. Dziękuję ekipie technicznej, organizatorom festiwalu za udostępnienie tak niezwykłej przestrzeni, a także publiczności, która tłumnie pojawiła się na występach.

Streetwaves: Wrzeszcz Dolny, Sobieszewo, Gdańsk, 31.05-1.06.2014.

[Jakub Knera]
[fot. Anna Maria Biniecka]