Czy to, że płyta jest post-rockowa musi od razu oznaczać, że mi się spodoba? Ten gatunek od dobrych kilku lat zjada własny ogon – zarówno młode zespoły jak i weterani gatunku mają mało w tym temacie to powiedzenia. Gitarowe zawodzenie i impresyjne ściany dźwięku stają się nie tylko powtarzalne, ale też na siłę przesłodzone i najzwyczajniej w świecie nudne. Atakująca armia trzech gitar, wspartych basem, perkusją a czasem pianinem to skład już wręcz męczący, bo zespoły zazwyczaj efektownie starają się snuć emocjonalnie roztrzesione crescenda, które poza zgiełkiem i shoegaze’owym otępieniem zbyt wiele nie mówią, a i nie mało która kapela robi to w nowy, czy chociażby ciekawy sposób.

Sounds Like the End of The World idą w tym polu w zaparte, co niekoniecznie wyszło im na epce, a na długogrającej płycie udaje się, ale w połowiczny sposób. Na początku zaznaczam: nie jest to płyta zła, ma nawet wiele fajnych momentów. Przede wszystkim podoba mi się to co dzieje się w warstwie rytmicznej, głównie za sprawą perkusji – rytmika jest bardzo zróżnicowana, często w obrębie jednego utworu i nie mam tu jedynie na myśli narastających kaskad dźwięku i bezsensownego walenia po talerzach. To raczej próba wyjścia poza uklepana formę, stopniowym rozwijanie narracji spod znaku Mono czy dramatyczne przejścia między momentami ciszy i hałasu jak chociażby u Sigur Rós. Perkusja nie jest tylko tłem, ale równoprawnym elementem gry, często to ona jest w kompozycjach najbardziej wyrazista, ale też treściwa, niech za przykład posłuży pomysłowo rozpoczynający się „What Are You Up To”. Gitary dla odmiany rzadko kiedy malują zawodzące pejzaże, często nawet przebija z nich cięższy nastrój, momentami bliski chociażby Tides from Nebula, ale są też bardziej klasyczne, post-rockowe wątki jak w singlowym Free Fall”. Muzycy SLTEOTW są bardzo dobrzy technicznie – zamiast cukierkowatych przynudzeń serwują rozbudowane aranżacyjnie utwory, pomysłowe rozwiązania, pomimo tego, że często ciężko uciec im od schematycznego, linearnego rozwijania utworów od początkowej spokojnej melodii do gitarowego jazgotu na finał.

Muzycy kombinują praktycznie przez całą płytę – czasem inspiracje są wyczuwalne zbyt mocno, a kiedy indziej zespół próbuje wykreować coś bardziej swojego. Trochę ten pierwiastek czuć, ale jednak czegoś co wnosłoby zarówno trochę świeżości jak i zespołowego charakteru jest trochę mało. Potrzeba czegoś co sprawiłoby, że Zespół Jak Koniec Świata ma coś co przyciąga i poza odwołaniami do swoich idoli, wryje się w pamięć trochę dłużej niż na chwilę.

[Jakub Knera]