Muzyka laptopowa w dobie przemian.

Widziałem koncert Simona Greena z rozbudowanym składem w Cieszynie, w 2007 roku na festiwalu Nowa Muzyka, kiedy promował płytę „Days to Come”. Wtedy, w połowie pierwszej dekady XXI wieku odgrywanie muzyki, która jest tworzona na bazie sampli z całym koncertowym składem, było czymś odżwieżającym, ukazującym elektronikę w nowym świetle i zamykającym usta niedowiarkom, którzy twierdzą, że polega ona jedynie na puszczaniu gotowych ścieżek z laptopa przy sprawdzaniu facebooka jednocześnie.

W tym czasie wiele się zdarzyło, coraz bardziej popularny stał się nurt sypialniany – by przykładowo wymienić Clams Casino, How To Dress Well czy Toro Y Moi – grupę artystów, którzy w domowym zaciszu produkują muzykę na komputerze. Koncerty zawsze były swego rodzaju sprawdzeniem, ukazaniem nowego oblicza. W końcu odpalanie ścieżek nie jest już tak atrakcyjne w klubie jak w domowym zaciszu. – Bonobo w owym 2007 roku wybrnął więc z tego znakomicie. Podobnie udało mu się to zrobić na sobotnim koncercie w B90.

Znów zabrał ze sobą w trasę rozbudowany, pięcioosobowy skład, jednak nie ograniczył się tylko do niego. Rozpoczął utworem „Cirrus”, istnej mozaice złożonej z sampli, którą zespołowo odegrać byłoby ciężko. Dlatego za samplerami i efektami zagrał utwór sam, a potem dołączyła do niego reszta muzyków: bardzo dobry perkusista Jack Baker, świetnie wypełniający muzyczne tło kompozycji klawiszowiec Johnny Tomilson, klarnecista Mike Lesirge i gitarzysta Ewan Wallace. Muzyka zespołu brzmiała najpełniej wtedy kiedy grali razem. Wirujący dęciak świetnie zapełniał warstwę melodyczną z mieniącą się gitarą i gęstymi, ciepło brzmiącymi klawiszami. Wisienką na torcie była Szjerdene, której wokale wprowadzały w muzykę grupy jeszcze więcej życia. Ale zdarzały się momenty, kiedy instrumenty były wykorzystywane nietypowo np. wtedy gdy główny bit wychodził spod rąk Greena, a hit hatowe partie dodawał Baker. To fajnie zróżnicowało brzmienie, także wtedy gdy muzycy opuszczali scenę, aby lider grał w pojedynkę – muzyka raz miała iście żywiołowy, zespołowy i wyrazisty charakter a kiedy indziej bardziej elektroniczny klimat, który ciepło rozpływał się po przestrzeni klubu. Jednym z ciekawszych momentów był ten, kiedy Green grając na looperach i elektronice, uzupełniał go jednocześnie chwytając za gitarę basową.

Bonobo obronił się na scenie i pokazał, że wciąż – mimo przemian jakie zachodzą w muzyce elektronicznej i dostępności do narzędzi, dzięki której każdy może ją tworzyć – ma pomysł na to co i jak chce grać. Bardzo dobrze wypadła jego muzyka – zarówno w perfekcji zespołowego zgrania, przeniesieniu nagrań studyjnych na scenę, jak i przeplatania brzmienia żywych instrumentów z samplami Greena, które to kawałki fajnie różnicowały koncert.

B90 było wypełnione prawie po brzegi i takiej ilości widzów jeszcze nigdy tam nie było. Można zżymać się na kolejki, ale kwadrans czekania to naprawdę nie dużo w obliczu niemal 1500 osób. Organizacyjnie wszystko wypadło profesjonalnie i bez zarzutów, a akustyka klubu ukazała swoje inne oblicze – brzmi tu dobrze nie tylko rock i metal, ale także elektronika. Oby gościło tam coraz więcej takich koncertów.

Bonobo, B90, Gdańsk, 22.03.2014.

[Jakub Knera]
[zdjęcie: Renata Dąbrowska]