Warszawsko-gdyński kwartet Sting nie zagra w Kazachstanie jest projektem trochę efemerycznym, trochę spontanicznym, tak jak decyzja Gordona Matthewa Sumnera, która zainspirowała muzyków do połączenia sił pod tą nazwą. Jest trochę groteskowy, zabawny, odważny i eksperymentalny jednocześnie. Wystarczy z resztą spojrzeć na składowe tego zespołu – to artyści na co dzień udzielający się w takich formacjach jak Lora Lie, Merkabah, Evvolves czy Kiev Office (morski pierwiastek). „Sting nie zagra w Kazachstanie” jest płytą pełną kontrastów, zróżnicowaną i nierówną jednocześnie. Jest na niej miejsce na porykujące saksofony, delikatne gitary, elektroniczne zgrzyty i psychodeliczny trans. Mało tutaj właściwych piosenek, a raczej dominuje materiał improwizowany, osadzony w duchu szaleństwa Jackie-O Motherfucker, reprezentantów yassu i totartowców. Bo to właśnie technika zlewu zdaje się przyświecać temu kwartetowi, a więc: granie wszystkiego co tylko przyjdzie im do głowy. To materiał przerysowany, czasem w sposób dosłowny – kiedy wokalizy są modyfikowane, mamroczą niewyraźnie, a utwory ni to się rozwijają ni zamykają w jakiejś z góry ustalonej, konkretnej formie. Dzięki temu czuć pewien powiew swobody i otwartości, ale także dystansu i zgrywy kiedy zespół śpiewa chociażby „A-lanis, A-lanis, Morisette!”. Jednocześnie jest to materiał ciekawy, poprzez fakt połączenia nieoczywistych środków i sił muzyków funkcjonujących w innych, często diametralnie różnych konstelacjach. Sting nie zagra w Kazachstanie nie jest może płytą odkrywczą, ale na pewno oryginalną – ten zespół mówi swoim językiem, większy nacisk kładąc na formę niż treść, ale robi to w sensowny i przemyślany sposób. I nawet jeśli nie planuje kontynuacji to w takiej jednorazowej formie sprawdza się doskonale, jako swego rodzaju przewietrzenie sceny, żart ale też umiejętny pokaz pomysłów i erudycji.

[Jakub Knera]