Niemal dokładnie przed dwoma laty objawił się światu po raz pierwszy na koncercie w Galerii Gablotka na terenie Stoczni Gdańskiej. W tym czasie koncertował zarówno w Polsce, Europie jak i na świecie. A po dwóch epkach powrócił z pełnowymiarowym albumem, który na dodatek wyda samodzielnie na winylu. Ebola Ape, bo o nim mowa, jest anonimowym gorylem, który mieszka w jednej z sopockich Willi. To dość egzotyczna postać jak na trójmiejską scenę – właśnie ukazuje się jego nowy album „Dance in Haze”. O koncertach, podróżach i współpracy z innymi artystami opowiada poniżej.

Jakub Knera: Czy nagrywanie „Dance in Haze” charakteryzowało coś specjalnego? To Twój trzeci album ale pierwszy longplay. Jak ta płyta zwieńcza Twoją dotychczasową twórczość?

Ebola Ape: Podobnie jak obie poprzednie epki, album powstał w różnych częściach świata. Ale tym razem ważnym elementem są muzycy, którzy pomagali mi podczas jego realizacjia. To dość istotna zmiana, ale postrzegam ją jako naturalną kolej rzeczy. Dużo magii towarzyszyło nagrywaniu ostatniego utworu, „Irian“. Podczas jednej z letnich nocy, wraz z Call Me Back rozstawiliśmy w ogrodzie mojej willi stół pełen syntezatorów, podłączyliśmy je do echa taśmowego i loopowaliśmy współbrzmienia. Wogóle rzadko pracuję w laboratoryjnie czystych warunkach studyjnych. Co do stylistyki tego albumu, wolałbym jej nie kategoryzować, to wypadkowa moich inspiracji. Staram się skupić na samej muzyce, nie przypisując jej do żadnego konkretnego gatunku. Myślę też, że ważnym elementem tego albumu jest ciekawy mastering Mateusza Kraszewskiego. Efekt można w pełni docenić słuchając materiału na gramofonie. Najlepiej nocą.

Na jedenaście utworów aż w ośmiu pojawiają się goście. Skąd pomysł na takie posunięcie?

Wcześniej tworzyłem muzykę raczej introwertyczną, z własnymi wokalami, albo samplami. Ten materiał jest bardziej różnorodny. Moje historie też tu są, ale nie dominują. Przyszłość pokaże, czy to przegląd artystów, z którymi wydam płyty w przyszłości. Takie rzeczy są trudne do skoordynowania na odległość, ale wykonalne. Na pewno oryginalne teksty i styl wokalistów, na które miałem minimalny wpływ, podkreślają organiczność i realizm płyty. Ta organiczność jest widoczna w kilku wymiarach – kawałki są nagrywane na analogowym sprzęcie, wytłoczone na winylu, z pełną charakteru okładką autorstwa Bartka Polaka, drukowaną ręcznie na sicie z Maćkiem Salamonem. Chciałem tchnąć w to wydawnictwo jak najwięcej duszy i wzbogacić o umiejętności artystów, do których mam respekt.

Uwagę zwracają Moth z Miami i Boolz z Kapsztadu. Jak nawiązałeś z nimi współpracę? Opowiedz o tym coś więcej. Macie plany na dalszą współpracę?

Pół roku temu zobaczyłem świetny teledysk produkcji FXRBE$ do kawałka Motha „Sheepgoat“, który mnie ujął swoim minimalizmem i niezwykle mrocznym klimatem. Wysłałem zapytanie na forum społecznościowym, czy ktoś go zna lub ma do niego jakiś kontakt. Moth jest bardzo trudny do namierzenia, ale kilka dni później sam się do mnie odezwał. Wysłałem mu kilka bitów i tak się zaczęła nasza współpraca. Planujemy nagrać wspólną EPkę w niedalekiej przyszłości. W przypadku Boolz’a było bardziej tradycyjnie. Całkiem przypadkiem trafiłem na jego występ w Kapsztadzie i od razu wiedziałem, że to jest raper, którego szukam. Podszedłem do niego pogadać i natychmiast znaleźliśmy wspólny język. Kolejne kilka tygodni spędziliśmy nagrywając. Kawałki które znalazły się na „Dance in Haze“ to przedsmak tego, co planujemy wkrótce wspólnie pokazać.

Jak pobyt w Kapsztadzie wpłynął na Twoją muzykę? Jak istotne jest dla ciebie podróżowanie?

Podróże mają ogromny wpływ na moją muzykę. Większość szkiców do nowych produkcji powstaje poza studiem. Dlatego prawie zawsze zabieram ze sobą jakieś urządzenie rejestrujące. W Kapsztadzie wiele się nauczyłem, zwłaszcza od Boolza i od vGrrr u których mieszkałem – tego drugiego poznałem przez internet kilka lat wcześniej, jeszcze jak mieszkał w Norwegii. Po moim secie  w Kapsztadzie zapytał czy pamiętam, jak parę lat temu wymienialiśmy się komentarzami na Soundcloud. Mieszkałem trochę w jego studiu w zamian za gotowanie. Moja fascynacja hip hopem narodziła się parę lat temu w San Francisco, a w Kapsztadzie się pogłębiła. Boolz gościł mnie w swoim studiu na przedmieściu „Langa“, gdzie razem z kumplami spędza całe noce komponując nowe bity i pisząc rymy. Ciekawe i inspirujące miejsce! Niewątpliwie słychać te fascynacje na albumie. Ale Południowa Afryka ma do zaoferowania znacznie więcej niż znakomity hip hop. Lokalna odmiana house, zwana „Kwaito“, rządzi w gettach. Muzyka jest wszędzie, na każdym kroku. I wszyscy uwielbiają o niej rozmawiać. Poza tym słońce i wysokie temperatury są tym, co mnie napędza do wszelkiego działania, więc tam czułem się jak ryba w wodzie. Albo jak goryl w dżungli.

Rozpocząłeś dwie akcje crowdfundingowe, które niestety zakończyły się fiaskiem. Jak postrzegasz tę metodę zbierania funduszy?

Nie chcę mówić o niepowodzeniach. Pewnie nie zadbałem o odpowiednią promocję akcji, ale to już przeszłość. Skończyło się na tym, że sprzedałem kilka instrumentów, żeby zainwestować w nakład 300 winyli. Spełniło się jedno z marzeń mojego życia. Nie wolno się poddawać. Doświadczenia mają cię wzmacniać, a nie niszczyć.

Powołałeś label Astral Ritual – planujesz tam wydawać tylko swoją muzykę czy coś jeszcze?

To nie jest tylko moja inicjatywa. Po prostu tak się złożyło, że akurat „Dance in Haze“ jest pierwszym wydawnictwem Astral Ritual. To grupa muzyków z różnych części świata, którzy chcieliby zachować kontrolę nad swoją muzyką. Jestem znudzony zacofaniem rynku fonograficznego – netlabele nie nadążają technicznie za tym, co się dzieje w sieci, ograniczając promocję swoich artystów do minimum. Z kolei wydawnictwa, które inwestyją w płyty, są zamknięte na nowości, idą na łatwiznę. Wydają materiał tych twórców, którzy zyskali już rozgłos. Podobnie sytuacja wygląda z promotorami, to błędne koło, które nie prowadzi do niczego dobrego. Muzyka, która będzie wydawana przez Astral Ritual nie jest przeznaczona dla milionów słuchaczy, ale dla tych, do których trafi, będzie miała duże znaczenie. Chciałbym, żeby było to wydawnictwo dla koneserów muzyki elektronicznej.

Wciąż jesteś anonimową małpą. Na ile to ułatwia a na ile utrudnia funkcjonowanie?

Cenię sobie tą anonimowość. Dzięki niej mogę się skupić na muzyce i stopniowo opowiadać historię mojego projektu, który jest trochę barwny, a trochę mroczny. Tak jak życie. Czasem bycie gorylem tworzącym muzykę jest trudne, ale zobowiązuje i mobilizuje do przekraczania granic. Przede wszystkim granic wyobraźni.

Premiera nowej płyty Ebo La Ape „Dance in Haze”, która ukaże się nakładem Astral Ritual (astralritual.net) odbędzie się 1 lutego. Goryl będzie promować ten materiał 15 lutego w klubie Red Light, gdzie również będzie można kupić album na płycie winylowej. Szczegóły w zakładce KONCERTY.