Damo Suzuki, niegdyś muzyk formacji Can, jeździ po Europie i razem z zespołami z miast, które odwiedzi gra koncerty, tworząc improwizowane sesje, a raczej zapraszając ich do otwartych występów. W tym czasie deklamuje, śpiewa, wydziera się, dzięki masie efektów powiela swój wokal, mamrocze, tworząc kolejną warstwę dźwięku. I szczerze mówiąc trochę mnie to nie przekonuje, bo bez instrumentów nie nawiązuje z muzykami tak mocnego dialogu, a jedynie powierzchowne porozumienie. I to słychać na płycie Damo Suzuki & Popsysze „Live at SpaceFest! 2012”. Ale słychać też trójmiejskie trio, które w zasadzie nadaje ton koncertu – mimo że wszystko zaczyna się od wokaliz Suzukiego. To właśnie Jarek Marciszewski, Kuba Świątek i Sławek Draczyński dyktują co i jak ma tu brzmieć, w zupełnie spontaniczny sposób tworząc wywodzące się z rock’n’rolla ale mocno rozimprowizowane i otwarte kompozycje. Świetna wymiana zdań między basem, gitarą i perkusją owocuje bardzo zróżnicowanym materiałem, od swobodnych, przestrzennych i spokojnych utworów, przez podbite dubową rytmiką, rozbujane kompozycje, po mocne i zdecydowane rockowe odloty. Popsysze już kilkakrotnie pokazali, że na scenie radzą sobie bardzo dobrze i swobodnie są w stanie zagrać zarówno rozpisane kompozycje jak i bardziej odjechane improwizacje. Z Suzuki są gdzieś po środku. Słyszą co śpiewa, ale de facto w pewnym momencie to on musi nadganiać zespół, który tworzy gęstą dramaturgicznie strukturę koncertu. Może więc warto byłoby zmienić kolejność nazw na okładce?

[Jakub Knera]