Przyznam, że dawno nie trafiła do mnie tak kiczowata i odrzucająca okładka jak ta, która jest opakowaniem albumu „Preludium” zespołu Diavolopera. Front i zdjęcie zespołu w kategorii kicz zyskują ocenę co najmniej dobrą. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to wpasowanie się do panującej estetyki, to jednak po pobieżnym przejrzeniu rzecz wydaje się być trochę niestrawna.

Z muzyką w środku jest trochę inaczej – wydawać by się mogło, że będzie oscylować wokół epatującego kiczem rocka gotyckiego, tudzież innych syntezatorowych ścian dźwięku, połączonych z potężnymi riffami gitar. Nikt, kto słucha metalu nie powiedziałby, że Diavolopera jest reprezentantem tego gatunku – ja umieściłbym ich gdzieś na połączeniu dokonań Moonspell, Evanescence i Linkin Park. „Preludium” najzwyczajniej w świecie penetruje obszar bardziej popowej odsłony tego gatunku, z miejsca nadając się wręcz na listy przebojów. To wrażenie potęguje wygładzone brzmienie, które przypomina mi najnowszy album Norwegów z Shining, przechodzących stadia od jazzu przez grindcore, po metal i black metal, a obecnie funkcjonujących na rubieżach amerykańskiego metalu, bliskiego wygładzonym produkcjom Marylina Mansona.

Diavolopera ciekawie łączy syntezatory z metalowymi riffami, nie boi się zmian tempa, narrację utworów prowadzi zwięźle i w spiętej formie utworów oscylujących wokół 4 minut. Mnie osobiście ta płyta nie zachwyca, ale formalnie jest to całkiem ciekawa rzecz: aranżacje są proste, jednocześnie fajnie łączą się z elektroniką, nie dłużąc się niemiłosiernie. Całkiem ciekawie z tymi melodiami zgrywa się wokal Julii Griszniny (ale po polsku w „Kraul” brzmi fatalnie, blisko jej do Gosi Andrzejewicz). Dla fanów gatunku to pop-metal, dla tych którzy gustują we wcześniej wymienionych zespołach, może to być ciekawa rzecz. Mi podoba się jako produkt do sprzedania na listy przebojów fanów trochę cięższych brzmień, ale poza tym zbyt wielkiej wartości ten materiał nie przynosi.

[Jakub Knera]