Mazzoll powraca. Najpierw o swojej obecności przypomniał epką wydaną na wiosnę, na której znalazł się „Jeden Dźwięk”, długa dronowa kompozycja i „Pan Bóg”, bardziej rytmiczna „piosenka” z udziałem Marcina Świetlickiego. Potem przyszła pora na świetne „Minimalover”, aż wreszcie po wybieraniu wydawcy, nadeszła pora na solowy album klarnecisty.

„Responsio Mortifera” ciężko zakwalifikować, co nie powinno dziwić w obecnych czasach, ale rzecz w tym, że gatunkowo Mazzoll na tyle mocno wykrystalizował swój muzyczny język, że po prostu można by tę płytę określić mianem mazzoll-music. Są tu sample, jest klarnet, są śpiewane piosenki, słowo mówione, jest elektronika, jest improwizacja. Wszystko się ze sobą miesza, raz przybierając postać płyty jazzowej, kiedy indziej szalonego impro, słuchowiska albo i nawet zbioru archiwalnych nagrań. Sam muzyk płytę traktuje jako swego rodzaju rozliczenie – „Responsio Mortifera” to zbiór nagrań, dźwięków i sampli, raz rytmiczny, kiedy indziej najzupełniej arytmiczny, rozlazły, rozwlekły i pozornie pełen chaosu. Bez wątpienia zasługę przy powstawaniu tej płyty ma Marcin Dymiter (dlatego podtytuł krążka to “Story by Emiter’, który analizował zebrane przez muzyka nagrania, koncerty, nagrywał jego muzykę, przebierał to wszystko i sklejał w całość.

„Responsio Mortifera” na tle Trójmiasta to rzecz po prostu dziwna, ale także stojąca na uboczu, zrobiona „tak a nie inaczej”. Mimo gatunkowej mozaiki, pomieszania z poplątaniem, narracja tej płyty trzyma się kupy, a mówione wypowiedzi świetnie spajają poszczególne kompozycje. Czasem można mieć wrażenie, że Mazzoll w niemal schizofreniczny sposób gada sam do siebie. Ale ta płyta to jego „wypowiedź”, odpowiedź, zaznaczenie obecności i podkreślenie własnego języka, wyrażenie się. Pełna zagadek i bezkompromisowych rozwiązań. Tylko ten powrót jest trochę za mało nagłośniony. A szkoda, bo warto żeby o tej płycie było głośno.

[Jakub Knera]