Słuchając „Autorsong” Marka Gałązki mam mieszane uczucia. Jest dobrze, ale mogłoby być lepiej, o wiele lepiej. To co świadczy na plus o artyście, dla polskiej muzyki mocno zasłużonym (to inicjator Przystanku Olecko, założyciel Grupy Balladowej Po Drodze oraz interpretator twórczości Stachury w latach 80.), to jego niebywałe podejście do muzyki folkowej i singer-songwritingu. Niemal protekcjonalnie narzucone amerykańskie podejście do tych nurtów, ukazuje Gałązkę jako świetnego kompozytora, który tworzy swój własny subgatunek, będąc swoistym bardem, ale nie zapatrzonym sentymentalnie w przeszłość. Wprost przeciwnie – „Autorsong” brzmi na wskroś współcześnie – czasem melodie są wygrywane tylko na gitarze akustycznej, kiedy indziej dochodzą świetnie brzmiące klawisze, harmonijka, wiolonczela albo pomysłowo wplecione gitary elektryczne. Gałązka porusza się po obszarze, który za swoje terytorium przyjęli Bob Dylan albo nawet Neil Young, ale jednak nie do końca dociera razem z nimi do mety. Produkcja i pomysły aranżacyjne są niezłe, ale rzadko kiedy współgrają z nimi teksty – raz zbyt sentymentalne i ckliwe, a kiedy indziej z trochę banalnymi i płytkimi rymami (chociażby refren tytułowego kawałka), które od tych dość niezłych kompozycji trochę odpychają. Pozostaje więc niedosyt, bo gdyby nie ten ostatni element, mielibyśmy do czynienia z naprawdę dobrą płytą.

[Jakub Knera]