Piosenka o bliskich, medytacje na głos, muzyczny trans, folk czy post-metalowy jazz – tegoroczny Supersonic pokazał jak muzyka na wiele sposobów pozwala nam uczestniczyć w rytuale.

Wszyscy mamy swoje rytuały. Pozwalają nam być częścią wspólnoty, doświadczyć powtarzalnych wydarzeń, ustrukturyzowują rok, kształtują tożsamość. Moim rytuałem od trzech lat jest obecność na Supersonic Festival. To niewiele w odniesieniu do jego ponad dwudziestoletniej historii, ale to wydarzenie znaczące – może właśnie tu i teraz. Od trzech lat przemierzam wzdłuż Birmingham – za dnia pełno tu młodzieży zmierzającej do klubów, ludzi przecinających New Street, ulicznych grajków, religijnych nawoływaczy, bezdomnych czy ludzi spijających kolejne pinty przed barami. Nocą miasto pustoszeje, widzę je jakie jest naprawdę, bez społecznego zgiełku. Supersonic na drugim końcu miasta – zmierzam tam z Jewellery Quarter – jest symboliczne w tej konsumpcyjnej, gentryfikującej machinie. W tym roku Digbeth kolejny raz doświadcza przemian własnościowych lokali i strefa na merch i gastro, która do tej pory była przy XOYO, zostaje przeniesiona do Zellig. Również część piątkowych koncertów odbywa się w małym pubie Nortons – przytulnym, w którym artystów na scenie zawsze mija się przy wejściu. To tu piję pierwszą pintę, trafia na Guinnessa.

Zaczyna Hang Linton, który gra muzykę na styku avant-rocka, funku, pokręconej psychodelii, przy okazji śpiewając i wykrzykując do publiczności. Ciekawy start, ale tak jak rytuałem jest dla mnie Supersonic, rytuałami są też dla mnie koncerty. Te, które wciągają, wyciągają z tu i teraz, zatrzymują świat na chwilę, a może dzieją się tuż obok niego. 

Tak jest na Water Damage – kolektywie, o którym, gdyby trzeba było w pugułce opisać to, co robią, można powiedzieć, że gra jeden powtarzalny motyw. Zespół pod wodzą Thora Harrisa ze Swans w minimalistycznym wręcz ujęciu i zapętleniu powtarza rytmiczną strukturę, której trzon wyznaczają dwa zestawy perkusyjne i gitara basowa. Ale dzieje się o wiele więcej – jest powtarzalny, a czasem spazmatyczny klarnet, malowane ściany dźwięku na gitarze czy wreszcie burdonowe skrzypce more eaze przywołujące skojarzenia z Johnem Calem w Velvet Underground. Łącznie sprawiają, że ten jeden utwór – bo grają przez niemal 50 minut jedną kompozycję – trwa, zdaje się nie kończyć, rozciąga się w czasie. Medytacyjny rytm, rozwarstwione tła, trans – wyjątkowe doświadczenie.

Podobnie rytmiczny później jest Moin, których widzę drugi raz w tym roku. W sali O2 Institute ich muzyka wspaniale się rozprzestrzenia. Perkusyjna marszowość Valentiny Magaletti świetnie łączy się z elektronicznymi i gitarowymi pasmami Toma Halsteada i Joe Andrewsa. Bardzo emocjonalny, wciągający koncert, który avant-rockowy dorobek przeciąga w nowe wymiary, gdzieś na pograniczu post-punka i nowoczesnego dubu. Ich muzyka jest rozmarzona, zupełnie inna niż to, co po nich prezentują Zu, ponownie w Nortons. Włoskie trio gra muzykę polirytmiczną, połamaną, w której prym wiedzie sekcja rytmiczna, wsparta gęstymi frazami saksofonu. Czujna gra Massimo Pupillo i Jacopo Battaglii jest świetnie punktowana przez saksofon barytonowy Luca T. Mai. Post-jazzowa nerwowość, math-rockowa precyzja, metalowy ciężar. Ich koncert robi tak piorunujące wrażenie, że nic więcej mi tego dnia nie trzeba.

Sobotę otwiera dla mnie Smote i One Leg One Eye. Oba projekty widziałem na Supersonic rok temu i zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Razem grają potężnie, wyraziście i jednostajnie. Podobnie tworząc mantrę jak Water Damage – o ile jednak Amerykanie grali rytmicznie, wertykalnie, w zapętleniu, o tyle Brytyjczycy grają przestrzennie i horyzontalnie. Ich utwór rozpędza się powoli i brzmi jakby trwał w nieskończoność. To rytuał wylogowania się ze świata, za pomocą transu i intensywnej ściany dźwięku.

Kolejne koncerty w sobotę owocują najbardziej zróżnicowanym zestawem z trzech dni. Meatdripper chciałem zobaczyć, odkąd odnotowałem ich obecność przed rokiem. „Oglądałbym na Supersonic” – pomyślałem i ta młodzieńcza, nieokiełznana odpowiedź na Black Sabbath lawiruje gdzieś pomiędzy post-punkiem, psychodelią, a halucynogennymi groove’ami. Po nich, już w XOYO, Irlandczycy z Rún, którzy prezentują ciężką post-post-rockową, trochę industrialną, połamaną wizję folku – bardzo podoba mi się ich debiutancki album, koncertowi brakuje trochę lekkości, zamiast podążania za nim kawałek po kawałku.

Po nich Witch Club Satan, które bardziej niż koncert prezentują okultystyczny performance na granicy black metalu, pogańskiego obrzędu, w których jako tytułowe wiedźmy porywają w podróż tłum. To wyjątkowy rytuał. Całość stopniowo rozwijana dramaturgia i stroje artystek, chociaż momentami ocierających się niebezpiecznie o kicz. 

To wrażenie przełamuje genialny Death Goals, którzy dosłownie zapierają mi dech w piersiach. Queercore’owy duet gra raptownie, surowo i ostro, śpiewając o tożsamości, zabiegając o społeczny aktywizm, grając przekonująco swoją zredukowaną do gitary i perkusji muzykę, pełną młodzieńczej żywiołowości i ekspresji. Mniej tu wystudiowania i performance’u, a więcej szczerości i bezpośredniego komunikatu, co jest dla mnie najlepszym podsumowaniem drugiego dnia.

Niedzielę zaczynam od Poor Creature – zespołu, który nie atakuje, snuje molowe partie na klawiszach – w połączeniu z dosyć monotonną perkusją brzmią niczym trupa muzyczna, której przewodzi smutna melodyjka. Divide & Dissolve atakują ścianą dźwięku i to dosłownie, bo zza ściany wzmacniaczy niesie się muzyka gęsta i ciężka.

Ja jednak wybieram Jennifer Reid na dachu XOYO. Tu nie ma muzyki, jest tylko głos. Najnowsza płyta Reid, The Ballad of the Gatekeeper, łączy niepublikowane pieśni tradycyjne z nowymi kompozycjami. Album podejmuje współczesne tematy – kryzys klimatyczny, doświadczenia pandemii – i traktuje folk jako narzędzie wspólnotowego dialogu. Reid mówi, że folk to „wielki wyrównywacz”, medium, które umożliwia wzajemne zrozumienie i wspieranie wspólnot w obliczu wyzwań współczesności. Na dachu śpiewa patrząc w stronę ludzi, w pewnym momencie część z nich śpiewa razem z nią; jesteśmy w tym razem. Tak tworzy się wspólnota, tu na chwilę, mamy swój rytuał.

Wspólnotowym doświadczeniem jest też koncert Cinder Well – objawienie, takich piosenek trudno słucha się na stojąco, a ja kupuję to od początku do końca. Amerykanka śpiewa piosenki osobiste, w setliście jest m.in. „August” – utwór dla bliskiej osoby, która odeszła. Osobisty rytuał. Jest w tym szczera, bezpośrednia i przejmująca. Podobnie wypada Richard Dawson, którego piosenki zmyślnie komentują rzeczywistość, są osobistymi wynurzeniami, metaforami, czasem społecznym obrazem Anglii albo i świata. Widziałem go rok temu solo, teraz na perkusji towarzyszy mu Andrew Cheetham, który świetnie dodaje muzyce ekspresyjnego podbicia. Niepozorny muzyk staje się rockmanem, jego muzyka ma wigor, szał.

Ostatni dzień pokazuje, jak ważne w rytuale jest słowo. U Reid to folklor przekazywany ustnie, u Cinder Well folkowe piosenki, u Dawsona tekst jako przepracowywanie rzeczywistości.

Abdullah Miniawy był ostatni raz w Wielkiej Brytanii dziesięć lat temu, rok temu widziałem go w Paryżu z Cri du Caire. Wrażenie zrobił na mnie jego głos, niosący się wtedy po sali paryskiej filharmonii. W przytulnej sali XOYO prezentuje Peacock Dreams – wyjątkowy materiał o duchowym niepokoju i pamięci na granicy poezji, modlitwy. To też muzyczny rytuał. Przede wszystkim zwraca uwagę swoim głosem – donośnym, pewnym, zawodzącym. Śpiew niesie się na tle muzyki dwóch puzonów – raz brzmią surowo, akustycznie, czasem z pogłosem, czasem jako rytmiczne instrumenty. Polifoniczny, zredukowany do minimum występ, jakże inny od reszty koncertów. Jest niezwykle przejmujący, a jednocześnie oryginalny brzmieniowo.

Na swój sposób odmienny, rytualny jest też koncert Funeral Folk Sary Parkman – skrzypaczki, wokalistki i kompozytorki zakorzenionej w szwedzkiej tradycji ludowej – oraz Marii W. Horn, twórczyni współczesnej muzyki eksperymentalnej. Obie artystki, po latach osobnych poszukiwań, powróciły do wspólnych źródeł: chrześcijańskiego dziedzictwa i muzyki sakralnej obecnej w ich rodzinach. Album jest spotkaniem różnych światów – pieśni sakralnych, minimalistycznych struktur dźwiękowych, melodii ludowych z Ångermanland i black metalu. Na żywo nabiera wydźwięku – kiedy wykrzykują czy śpiewają, ciężkie gitarowe riffy niosą się po O2 Institute, a lekkość folku przeplata się z ciężarem metalu i funeralnym nastrojem. Tu rytuał odczuwam najmocniej – ten dotyczący odchodzenia, uwypuklony w , „Evighetens Sommar”, utworze którego tekst opowiada o nadziei na odrodzenie ujętej w cyklu pór roku: nadchodzącej jesieni, potem zimie, ale też wiośnie i tytułowym lecie, zbawieniu. Poetycka medytacja nad naturą, w której odejście okazuje się przejściem do duchowej egzystencji. Po nim po sali rozprzestrzenia się „Till Margaretha” – metalowa ściana i chóralny zaśpiew. Zmierzamy w mrok, a trio prowadzi nas tam w myśl niemalże filmowej dramaturgii.

W tych dwóch koncertach jest coś unikalnego – przejmująca do szpiku opowieść, napięcie, dramatyczne wołanie o uwagę nad światem, zachęta do uważnego przyglądania się temu, co dzieje się wokół nas.

Jest coś jeszcze. Miniawy, kiedy kończy, a jego koledzy schodzą ze sceny, zachęca publiczność do murmurando, włączenia się w muzykę, niejako zwieńczenia jego występu wspólnym śpiewem. Podobnie rzecz dzieje się przy Funeral Folk. Kiedy artystki ubrane w tradycyjne szwedzkie stroje kończą koncert, w ostatnich minutach utworu „Memento Mori” zachęcają publiczność do śpiewu, przedłużają tę opowieść, która płynie ze sceny w świat. Usuwają się powoli w cień, ale zostawiają nas z samymi sobą; też tworzymy rytuał. Rozumiany zarówno jako festiwal, jak i to, co będzie po nim.