Koncertów zapadających w pamięć było w tym roku na Unsoundzie mało. Ale jeśli tytułowy autentyzm potraktować jako społeczne doświadczanie muzyki i bycie razem na żywo w postpandemicznej rzeczywistości, to festiwal wykonał swoje zadanie.
„Czy ten festiwal nie mógłby się odbyć bez tematu przewodniego? Nie możemy po prostu słuchać koncertów?” – zapytał znajomy po wyjściu z synagogi Tempel na krakowskim Kazimierzu. Już od 2010 roku Unsound gra w ten sposób ze słuchaczami – rzuca tematy przewodnie na długo przed ogłoszeniem programu. Był „Horror”, było „Future Shock”, apokaliptyczne i złowrogie „The End”, zwracające uwagę na doświadczanie koncertów „Presence”. Najwięcej do myślenia dały hasła „Surprise” i „Solidarity”. Pierwsze obaliło stereotyp, że lubimy tylko to, co znamy, ale i pokazało, jak dużym zaufaniem cieszy się krakowska impreza. Drugie uwypukliło jej społeczno-polityczny potencjał.
Patrzę na ten zabieg nadawania tagów kolejnym edycjom z dystansem. To sposób promocji i umieszczenia eklektycznego programu w jakichś ramach. Ale zarazem forma sugestii, jak odczytywać program lub poszczególne koncerty, czasem pretekst do żartów – szczególnie gdy niektóre występy są przeładowane ideologicznie, a estetycznej jakości im brakuje. Hasło „Deep Authentic” podkreśla społecznościowy wymiar odbioru muzyki, jego autentyczność, żywe doświadczenie po roku ślęczenia nad onlajnowymi koncertami. Ale prześwietla też to, co słyszymy na scenie. Z podwójną uwagą filtruję koncerty: koncepcję, wykonanie, dramaturgię, nowatorskie podejście. Unsound przyzwyczaił mnie przez kilkanaście lat do wysokiego poziomu wykonawców, więc wtórność, niespójność, czasem teatralność, która przysłania brak treści, są od razu wyczuwalne.