Chociaż nie usłyszymy od Mikołaja Trzaski życiowej mądrości, jakiej można byłoby spodziewać się po tak sążnistym wydawnictwie, warto sięgnąć po Wrzeszcz! dla podróży przez muzykę i historię, ale też ludzkiego zmagania się ze słabościami i przeciwnościami losu. Wtedy Trzaska, ten muzyk od odjechanej i kwaśnej muzyki i przerażających dźwięków z filmów, okazuje się kumplem z sąsiedztwa.
Napisanie książki o Trzasce wydaje się nie lada wyzwaniem. Sama dyskografia saksofonisty tego nie ułatwia, a liczne perypetie z kolejnymi składami wzbogacają tę historię. Czyniąc ją przy tym jedną z najciekawszych na przełomie XX i XXI wieku w polskim jazzie, ale i na polskiej scenie w ogóle. Może wiec zdziwić, że dostajemy encyklopedię, liczącą bez mała ponad 500 stron. Być może taka objętość Wrzeszcz! wynika to z tego, że na warstwę historii muzyka, nakłada się kilka innych nie mniej ciekawych. Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński pytają bowiem wnikliwie, czasem trochę za bardzo drążąc każdy szczegół muzyczny. Są tu drobiazgowo opisane historie zespołów, od których Trzaska chciałby się już uwolnić – całej yassowej sceny. Bo ileż można już o nich rozmawiać, skoro tyle nowego dzieje się teraz? Jest szczegółowo prześledzony jego okres usamodzielniania się, grania z braćmi Oleś, Andrzejem Stasiukiem czy Marcinem Świetlickim. Jest też – jak sam mówi – okres międzynarodowo-radykalny, który trwa do dziś: współpraca ze śmietanką polskiej i światowej sceny improwizowanej z wisienką na torcie w postaci muzyki do filmów Wojciecha Smarzoewskiego, która otworzyła przez nim nowe obszary komponowania.
Jest Trzaska bardzo wylewny i lubi opowiadać – snuje historie muzyków, fajnie gawędzi o Andruchowyczu i Świetlickim. Czasem jest trochę mitomanem, do czego sam się przyznaje, czasem ma zapędy megalomańskie. Jest w nim trochę sprzeczności, kiedy coś mu się wydaje, a czujni przepytujący od razu prostują fakty. Czasem gada od rzeczy kiedy np. mówi, że Michał Górczyński nie wydał solowej płyty, a on go za to szanuje – nie, Michał powinien wydać solową płytę bo to wspaniały muzyk!
Można „Wrzeszcz” czytać trochę jak Grę w klasy Cortazara, bo warto format tamtej książki odnieść do wywiadu Jabłonskiego i Gregorczyka. Na pierwszym poziomie, co wydaje się oczywiste, to rozmowa o muzyce – szalonych latach 80. i 90., podróżach po Polsce i świecie. Możemy prześledzić całe spektrum zespołowych historii – od Miłości, Łoskotu, przez scenę kopenhaską, londyńską, chicagowską czy oczywiście polską. Życie muzyka w trasie, w studiu, na koncertach.
Tuż pod nią toczy się historia zażyłych relacji pomiędzy muzykami i tego, jak kształtowali oni charakter i muzyczny język Mikołaja – warto oddzielić to od warstwy „muzycznej” bo to nie tylko koleżeńskie relacje, ale zmiany tożsamościowe. Jest tu wiele starć – od tych muzycznych z Tymonem Tymańskim po różnice na poziomie twórczości, aż po te światopoglądowe (mocny moment o znajomości z Jacaszkiem i Budzyńskim). Są też fragmenty, wydawałoby się brutalne – ale kto takich nie przeszedł – np. o kończeniu znajomości, kiedy pewne relacje przestają już być istotne („Ktoś ci coś dał, czegoś się nauczyłeś, a potem idzie w odstawkę” – łapią na tym Trzaskę autorzy).
Trzeci poziom to eksploracja rodzinnych historii Trzaski. Saksofonista dużo mówił o swojej tożsamości, ale dopiero teraz możemy złożyć sobie drogę korzeni jego genealogicznego drzewa – nie tylko rodziców, ale też zawiłych losów dziadków i babć ze strony polsko-niemieckiej po polsko-żydowską. To barwna mozaika, składająca się na życiorys artysty, który wychował się w Gdańsku, mieście historycznie i społecznie niejednoznacznym. To także frapujący obraz jego relacji z Olą, żoną i założycielką Kilogram Records – od wzruszającego poznania i spacerów na Głównym Mieście przez małżeńskie relacje, aż wreszcie po szefowanie wydawnictwu i organizowanie tras koncertowych.
Jest jeszcze czwarty poziom, dla mnie najbardziej interesujący, bo najmniej jednoznaczny i oczywisty. To opowieść o Trzasce, którzy mierzy się ze światem od najmłodszych lat. Wtedy, kiedy koledzy wyrzucili go z zespołu, kiedy właściciele klubów nie chcieli, żeby u nich grał, kiedy porzucił akademię (studiował malarstwo) i postawił wszystko na jedną kartę. Konsekwencje tej decyzji – samouk nie raz zalękniony przed profesjonalistami – przeżywa nie raz. „Wrzeszcz!” pokazuje jego ogromną determinację, myślę, że to coś, z czym wielu funkcjonujących dzisiaj artystów mogłoby sobie nie poradzić. To droga błędów, które się popełniło, zamykania się w sobie, wychodzenia na prostą, popadania w euforię, ale też marudzenia.
Niełatwo się w tej narracji odnaleźć, bo Gregorczyk i Jabłoński – autorzy audycji Rozmowy improwizowane z muzyką jazzową są za pan brat, i z niej drobiazgowo muzyki gdańszczanina przepytują. Czasem zbyt drobiazgowo, płyta po płycie, przez co chwilami brakuje mi bardziej holistycznego spojrzenia na Trzaskę nie jako muzyka, ale po prostu człowieka. Można byłoby części tej książki trochę uszczuplić, bo ci niezaznajomieni aż tak szczegółowo ze sceną muzyczną i muzyką Trzaski pomiędzy twórczością Brotzmana, McPhee czy Vandermarka, mogą się trochę pogubić.
Wrzeszcz! pokazuje, że Trzaska ucieka od nostalgii, z którą łączy się jego czasy w Miłości i Łoskocie, usamodzielnił się, przez co nie musi dziś odcinać kuponów od dotychczasowej twórczości. „Wrzeszcz!” ma w końcu szansę pokazać, że tamten okres warto już odłożyć na półkę (ciekawy fragment jest o tym, że reaktywacja Łoskotu kilka lat temu nie miała sensu). Unaocznia również ta książka jak ważny był to moment – Trzaska zamiast odbić się od akademickiego świata szkół muzycznych, musiał odkleić się od kolegów, wywrotowców. Świetnie widać to w momencie, gdy na prośbę Tymona, grając już w Łoskocie zostaje na powrót zaproszony do Miłości. Po pierwszym odrzuceniu widać, że nie jest to już zlękniony muzyk, ale pewny siebie człowiek, chociaż wiele jeszcze przed nim.
Wrzeszcz! to studium przypadku tego jak wiele trzeba przejść, żeby dopiąć swego – można by i z przymrużeniem oka potraktować tę pozycję jako poradnik muzycznego coacha bo Trzaska pokazuje jak zaliczać wszystkie bazy po kolei: działać na własną rękę, być poza zasięgiem showbiznesu, a jednocześnie jedną nogą stawać na galach nagród filmowych i zażywać blichtru. Zdaje sobie z resztą sprawę z tych gierek, kiedy w rozdziale o Smarzowskim dwuznacznie podsumowuje „Kokietuję i zabezpieczam tyły”. Trzeba jednak było wielu lat, żeby tę pozycję sobie wypracować.
Nie mam jednocześnie poczucia, że mówi jak gwiazdor, chociaż być może trochę za wcześnie się ta książka ukazuje – wszakże Trzaska wiele jeszcze ma przed sobą. Owszem, może czasem trochę wyolbrzymia i przerysowuje pewne sytuacje, miesza wątki i bywa w swojej ocenie niesprawiedliwy, ale komu się to nie zdarza? Brzmi przede wszystkim bardzo swojsko – nie wypina niepotrzebnie klaty, nie brzmi nonszalancko, a woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Czy w swoim studiu, nad jeziorem, podróżując po Stanach czy odbierając nagrody filmowe pozostaje sobą. Przeczytałem tę książkę w trzy wieczory. Chociaż nie usłyszymy od Mikołaja Trzaski życiowej mądrości, jakiej można byłoby spodziewać się po tak sążnistym wydawnictwie (które ukazuje się jednak trochę za szybko), warto po nią sięgnąć dla podróży przez muzykę i historię, ale też ludzkiego zmaganie się ze słabościami i przeciwnościami losu. Wtedy Trzaska, ten muzyk od odjechanej i kwaśnej muzyki i przerażających dźwięków z filmów, okazuje się kumplem z sąsiedztwa, z którym łączy nas sporo.
Mikołaj Trzaska, Tomasz Gregorczyk, Janusz Jabłoński, Wrzeszcz!, Wydawnictwo Literackie