35. edycja gdańskiego festiwalu skłoniła do nowego myślenia o muzyce ludowej, polskiej i okolicznej spuściźnie. Zwłaszcza teraz, kiedy globalna pandemia ogranicza międzynarodowe transfery zrobiła to dogłębnie i nad wyraz w swojej historii oryginalnie.
>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<
Piszę tę relację pomiędzy dwoma falami pandemii, cały czas nie wiedząc, co wydarzy za chwilę. Mój festiwalowy plan na rok 2020 wyglądał zgoła inaczej – pomysłów było wiele, żaden nie doszedł do skutku. Festiwale spisałem na straty, ale ogłoszony program festiwalu Dźwięki Północy zaczął napawać nadzieją. W końcu po przejedzonej już formie streamingów, pojawiła się okazja do spotkania artystów na żywo. Pandemia zadziałała tu paradoksalnie na korzyść – nie aż tak bardzo północny, wyłącznie polski program zabłysnął w historii tej imprezy.
Dźwięki Północy odbywają się w przestrzeni Centrum Św. Jana, miejscu wyjątkowym i osobliwym. Od kilku lat jest tu zainstalowana przyzwoita infrastruktura nagłośnieniowa i oświetleniowa, dzięki czemu muzyka wybrzmiewa potężnie, a rezonująca sala świątyni wzmaga to wrażenie i niecodzienny klimat. W niedzielę odbywają się tu msze, a po odwróceniu sceny o 180 stopni Nadbałtyckie Centrum Kultury organizuje tu koncerty. Pandemiczne odmrożenia niestety nie pozwalają na uczestnictwo w jednym i drugim wydarzeniu takiej samej liczbie osób. Utrudnieniem było wejście Gdańska do strefy żółtej, co ostatni dzień uszczupliło do 25% widowni. Ilościowo kultura traci, jakościowo ta edycja imprezy zyskała wiele. Nie mogłem uciec od myśli, jak po niemal półrocznym odwyku będę słuchał koncertów – czy blaza od oglądania streamingów sprzed laptopa zwycięży, czy głód spotkania na żywo powróci? Na szczęście to drugie. Koncerty na Dźwiękach Północy smakowały inaczej, co było wynikiem nie tylko tak długiej przerwy, ale też muzyki, którą zaserwowali artyści.
Festiwal zarysował ścieżki związane z tradycją na różnych polach. Te najbardziej klasyczne, purystyczne formalnie zaprezentował Adam Strug, który drugiego dnia festiwalu utwory ze swoich płyt wykona w towarzystwie rozbudowanego składu, brzmiącego niczym objazdowa trupa, która bazowała na brzmieniu dęciaków, perkusjonali, liry i lutni. Strug gości w Gdańsku często na Actus Humanus, tu zobaczyliśmy go w nieco odmiennej, ale klasycznej odsłonie. Najbardziej przebojowej na tej edycji Dźwięków Północy, bardzo lirycznej. Ale też przejmującej, kiedy sięgnął po pieśni żałobne na otwarcie i na finał, wykonując przeszywający “Żegnam cię, mój świecie wesoły” z “Requiem Ludowego”.
>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<
Grający po nim Vołosi, chociaż równie klasyczni, pod względem dynamiki byli na zupełnie innym biegunie – kiedy Strug z zespołem statycznie siedzieli na krzesłach, smyczkowy kwintet wzajemnie przekomarzał się. Blisko siebie, jakby nic dookoła się nie liczyło, tłoczyli się niczym w małej izbie. Zespół swoje interpretacje pieśni z rejonów Karpat i Beskidu Śląskiego gra ze sceniczną ekspresją, żywiołowo, nadając im wiele żywotności. Chociaż mnie ta estetyka nie porusza tak bardzo, ich muzyka pulsowała i wciągnęła energią publiczność. Pod kątem wykonawczym i odnalezienia się na scenie był to najciekawszy koncert festiwalu.
Lubię wizualizować sobie miejsce muzyki. Karczma, scena, las, przestrzenie domowe, i naturalne. Najbardziej przemawia do mnie to, co na obrzeżach, więc kiedy słuchałem duetu Maniucha i Ksawery, wyobraziłem sobie, że grają na podwórku albo wręcz na polu. Ich muzyka jest czysta, naturalna, nie potrzebuje jakichkolwiek ozdobników, jak chociażby pogłos świątyni. Pieśni Polesia, które rozpisują na na wokal i kontrabas mają w sobie siłę, właśnie dzięki takiej oszczędnej formule. I ten koncert kapitalnie pokazał jak repertuar ich płyty “Oj Borom, oj Borom” broni się na scenie. Zarówno kiedy Bikont cięła swoim donośnym głosem przestrzeń, jak i w solowych, improwizowanych partiach Wójcińskiego, które brzmiały wyraziście i sugestywnie.
O nowej płycie Bastardy pisałem w marcu. To zespół, który nieoczekiwanie dość ekspresowo wypracował swój język, w ciągu zaledwie czterech lat nagrywając trzy, stylistycznie odmienne płyty, ale spójne w wykonaniu. Być może właśnie dlatego Paweł Szamburski, Tomasz Pokrzywiński i Michał Górczyński zaprezentowali materiał przekrojowy – od kompozycji Piotra z Grudziądza, przez mroczne funerały, aż po najnowsze niguny. Nie wiem czy to ten rozrzut stylistyczny czy może fakt, że niguny zadziałały najbardziej mantrycznie, ale to właśnie ta trzecia część przemówiła do mnie najmocniej. Bastarda kapitalnie rozciąga czas, rozpisane melodie filtrując przez swoje jazzowo-rozimprowizowane zapędy. Świetnie było to widać w postawie Szamburskiego, który gdyby mógł sam do tej muzyki by zatańczył. Bo Bastarda gra momentami muzykę bardzo fizyczną, a jednocześnie brzmią mięsiście, czasem wręcz metalowo i ciężko.
Ta frywolność i dryg do improwizacji był też wyczuwalny na koncercie zespołu Lumpeks, który zagrał ostatniego dnia. W porównaniu do debiutu (o którym pisałem na łamach Radiowego Centrum Kultury Ludowej), zespół wydłuża swoje utwory, wprowadza je w trans – chwyta się oberkowych rytmów, które podkręca zawijasami dęciaków Louisa Laurain Pierre’a Borela, wspartych na transowym rytmie barabanu Olgi Kozieł. Kapitalnie wypadł otwierający wieczór “Le Tunnel”, który poza strukturą znaną z albumu miał rozbudowaną, transową i poimprowizowaną formę, wydłużoną do niemal kwadransu (a może mi się tylko wydawało?). Albo “Weksel”, bazujący na miarowym bębnieniu i przestrzennym kontrabasie Sebastiana Balieha, wzmocnionymi akustycznie. Z niespodzianką, kiedy sekcja dęta postanowiła rozejść się po świątyni, drylując dźwiękiem nawy boczne i okolice ołtarza po przeciwległej stronie od sceny. Kwartet grał muzykę na styku ludowości, improwizacji, ale też w pewnym sensie szamanizmu czy sakralności. Po przesłuchaniu debiutu Lumpeks trzeba ich obowiązkowo zobaczyć na żywo. Opcjonalnie zobaczyć koncert dla RCKL, póki pandemia koncerty blokuje.
>> Pełna galeria zdjęć na FLICKR <<
Przekorny, ale i wymowny był finał festiwalu. Pierwsze wrażenie, po zbyt długim wstępie Macieja Filipczuka nienajlepsze – zespół powinien grać, a nie szczegółowo omawiać swój koncept, na wypadek gdyby ktoś go czasem nie zrozumiał. Spowinowacenia muzyczne Radical Polish Ansambl były bowiem w Centrum Św. Jana bardzo czytelne. Grupa folk wykonuje w manierze współczesnej kompozycji; robi to niejako wykorzystując brzmienia pieśni tradycyjnych przez pryzmat wyłącznie instrumentów smyczkowych i „dżazu”, zestawu perkusyjnego Piotra Gwadery, który rok temu zachwycił mnie grą w zespole Odpoczno. Z jednej strony grali miarowo i transowo, z drugiej świetne były smyczkowe kumulacje, z trzeciej okazjonalne crescenda. Metodologia i język składu bliższa jest festiwalom muzyki współczesnej (na których grają częściej, o czym wspomniany Filipczuk mówił w świetnym wywiadzie Michała Wieczorka) niż tym tradycyjnym, więc Dźwięki Północy okazały się dobrym przełamaniem konwencji. W końcu muzyka czerpiąca z tradycji nie od razu musi być skoczna i ludyczna – wykorzystanie głównie smyków, budowanie z nich gęstniejących partii, świetnie to podkreśliło.
A przy okazji zwróciło uwagę na to, że być może ten dziwny pandemiczny okres ze świetnie skonstruowanym programem festiwalu i RPA na końcu, jest dobrym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Bo o ile – nawiązując do wspomnianej wyżej rozmowy – przy ich muzyce się nie potańczy to zrytmizowane fragmenty, ale też nawarstwienia skrzypcowe, pokazują niezwykły potencjał z jakim słuchacz powinien się zmierzyć, jednocześnie tradycji słuchając w nowym świetle. Może bez przesadnego podkreślania radykalizmu, a raczej poprzez intrygujące wykonanie, przemyślane i spójne, ukazujące inne wątki w nowym świetle. Zamknięcie festiwalu okazało się więc świetnym otwarciem, żeby pewne utarte konstrukty przemyśleć zamykając klamrą program z tak oryginalnymi koncertami jak ten Lumpeksu, Bastardy czy Maniuchy i Ksawerego. W poszukiwaniu nowej tradycji mam na myśli nie tylko nawiązanie do konkursu Radiowej Dwójki (2 z 6 zespołów są jego laureatami), ale też do nowego myślenia o muzyce ludowej, polskiej i okolicznej spuściźnie. Zwłaszcza teraz kiedy globalna pandemia ogranicza międzynarodowe transfery, warto temu dorobkowi, który mamy na wyciągnięcie ręki, przyjrzeć się jeszcze bardziej.