– Prace Pivovarova opisują rzeczywistość, rutynę i zwyczajne życie, ale jednocześnie na jego obrazach jest coś bardzo dziwnego: jest ołówek, a na nim dom i drzewo. Tak samo jest z Czarodziejkami z Księżyca – te dziewczyny prowadzą zwykłe życie, chodzą do szkoły, odrabiają lekcje, a jednocześnie bronią świata przed przemocą z innych planet. Ta codzienność i magia spotykają się też w mojej muzyce – opowiada wokalistka i kompozytorka, Kate NV.

>>Read in English<<

Kate NV nagrała jedną z najbardziej przebojowych płyt 2020 roku. Room for the Moon, który ukazał się nakładem RVNG Intl, to frapująca wyprawa w głąb dzieciństwa, pełna syntezatorowych brzmień i czasem surrealistycznych tekstów. Przede wszystkim jednak Jekaterina Szyłonosowa pokazała na niej, jaki ma świetny zmysł to tworzenia alternatywnego popu, który lawiruje między porywającymi melodiami, ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi i umiejętnym budowania klimatu. Po Binasu i Для = For artystka łączy obecne na tych albumach dwie drogi – ustrukturyzowane piosenki i ambientowe pasaże budowane na syntezatorze Buchla – czego efektem jest album przebojowy, ciepły w brzmieniu, ale też z potencjałem radiowym, pomimo tego, że Kate NV cały czas zachowuje swój charakter, a do mainstreamu jej daleko. Jak pisałem o tej płycie,jest to powrót do bajek i wspomnień z lat 70. i 80., rosyjskiego konceptualizmu czy socrealistycznej albo surrealistycznej rzeczywistości. Jest tu popowa lekkość, partie gitar zaczerpnięte czasem z prog-rocka, post-punkowe wygibasy spod znaku Davida Byrne’a, klimat japońskich bajek. To album zanurzony jedną nogą w avant-popie, drugą w estetyce rosyjskiego pogranicza; przypomina bajkowe ścieżki dźwiękowe, ale idealnie nadaje się do radia.

Jej tegoroczna premiera to okazja do szerszej rozmowy o muzyce. To także pretekst do wypytania jej o inne pola działalności: te bardziej eksperymentalne jak Moscow Scratch Orchestra i post-punkowe jak kapitalny zespół Glintshake, który w tym roku wydał kolejny album Flexible Schedule, na którym łączy fascynacje punkiem, art-rockiem, improwizacjami i surrealizmem spod znaku dadaistów.

Pomimo pandemii 2020 rok jest dla Szyłonosowej aktywny. W upalne sierpniowe popołudnie artystce udało się znaleźć czas, żeby o tych działaniach porozmawiać – cofnęliśmy się w czasie, aby poszperać w jej inspiracjach, edukacji muzycznej, wpływie Kazania, w którym się urodziła, na jej muzykę, ale też w szukaniu magii w codziennych rzeczach, która jest nieodłącznym elementem jej twórczości. Efektem jest poniższa rozmowa.

JAKUB KNERA: Jak rozwinęło się twoje zainteresowanie muzyką?

JEKATERINA SZYŁONOSOWA: Zaczęłam mówić, kiedy byłam bardzo mała, a śpiewałam już w wieku dwóch lat. To były różne piosenki, bazowałam tylko na jednej nucie, ale rytmicznie wszystko się zgadzało. Kiedy śpiewasz a capella i nie masz żadnych instrumentów, między refrenem a zwrotką jest przerwa. Zwykle wszyscy próbują pominąć tę część, zwłaszcza gdy śpiewasz zbyt szybko, aby zaoszczędzić czas. Kiedy byłam dzieckiem, mówiłam rodzicom, żeby tego nie skracali – wtedy moja mama chyba zdała sobie sprawę, że przynajmniej wiem coś o aspekcie rytmicznym. W tym momencie po raz pierwszy pomyślała, że prawdopodobnie zainteresuje mnie muzyka.

Twoi rodzice zachęcali cię do głębszego poznania sztuki?

Mama dała mi dużo kartek, akwareli, markerów, kredek i ołówków. Tata grał na gitarze – tworzył dla mnie piosenki o postaciach z bajek, które właśnie czytałam. To były krótkie, zabawne piosenki i wykonywaliśmy je razem – on grał na gitarze, a ja śpiewałam. Tak się to wszystko zaczęło.

Kiedy poszłaś do szkoły muzycznej?

Zaczęłam chodzić do szkoły muzycznej w wieku siedmiu lat. W Rosji szkoła muzyczna jest jak oddzielna szkoła, ale system jest taki sam jak w podstawówce: zaczynasz w wieku siedmiu lat, kończysz, gdy masz piętnaście. Zaczynałam w klasie pianina, a potem poszłam na chór, bo tak naprawdę interesowałam się śpiewaniem.

Zwykle kiedy kończy się szkołę muzyczną, po tak długiej nauce przez tak długi czas, kiedy znasz wszystkie zasady i granice, zaczynasz nienawidzić całego tego systemu. Natomiast ja zdałam sobie sprawę, że naprawdę kocham grać, śpiewać i robić to wszystko. Nie lubię teorii i nie jestem w tym najlepsza – muzyka jest bardzo mocno matematyczna. Ale myślę, że intuicyjnie jestem całkiem niezła – doszłam do wniosku, że chcę mieć swój zespół, grać i komponować piosenki. Osiągnęłam ten poziom wolności, kiedy stwierdziłam „wow, teraz mogę robić, co chcę” – to bardzo fajne uczucie. Poza tym, kiedy skończyłem szkołę, pomyślałem, że jeśli nie wyjdzie mi z graniem muzyki, zostanę dziennikarką muzyczną!

Istnieje teoria, że ludzie, którzy piszą o muzyce, nie są wystarczająco dobrzy, żeby ją grać!

Moim zdaniem dziennikarstwo polega raczej na analizowaniu, wyszukiwaniu i dokopywaniu się do różnych rzeczy, podczas gdy muzyka to także poszukiwanie. Bycie dziennikarzem jest bardzo fajne, bo można spojrzeć na muzykę poza nawiasem i dzięki temu dostrzec ją szerzej, przez pryzmat całego systemu.

Urodziłaś się w Kazaniu. Czy to miejsce miało na ciebie jakiś muzyczny wpływ?

Ostatnio dużo o tym myślałam. To, że wychowałam się w Kazaniu, w Republice Tatarstanu, ma na mnie duży wpływ. Tamtejsza muzyka jest wszędzie i studiowałam twórczość wielu tatarskich kompozytorów, czytałam o ich życiu, kluczowych utworach. Ostatnio słuchałam utworów kompozytorów tatarskich, to bardzo piękna muzyka – myślałam nawet, żeby zrobić miks muzyki tatarskiej dla jednej z rozgłośni radiowych. Ona brzmi jak moje dzieciństwo – jest bardzo radosna, nawet jeśli piosenki opowiadają smutną treść, są w tonacji durowej. Ludzie pytają mnie, dlaczego tworzę tak radosną muzykę, czemu wszystko jest w tonacji durowej – to dlatego, że urodziłem się w takim kontekście. Kulturowo Tatarowie są bardzo inspirujący, mili i weseli, w Kazaniu ludzie cały czas się przytulają i to jest naprawdę w 100% szczere. Nic nie udają, tylko dosłownie starają się dać ci trochę radości, podzielić się nią z tobą. To jest klimat, w którym się wychowałam i chyba próbuję to przerobić w swojej twórczości, wykorzystać to – to bardzo głęboko we mnie tkwi.

Czy to się jakoś łączy z twoją fascynacją muzyką japońską?

Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego skala pentatoniczna jest dla mnie tak interesująca. Nigdy nie mieszkałam w Japonii, ale czuję się bardzo swobodnie, słuchając tego rodzaju muzyki – zdałam sobie sprawę, że przenosi mnie to do mojego głębokiego dzieciństwa w szkole, w której wychowałem się, słuchając tego rodzaju muzyki. Nie próbuję powiedzieć, że muzyka tatarska jest bardzo podobna do muzyki japońskiej czy chińskiej, ale są pewne podobieństwa, bo używa tej samej skali i ta muzyka jest bardzo wesoła. Tatarscy śpiewacy noszą piękne ubrania, kochają naturę, myślę, że w jakiś sposób dotarło to do mnie. Kiedy dorastasz, słuchasz wszystkiego, co cię otacza. Wchłaniasz te informacje jak gąbka, zapamiętujesz je, kiedy czegoś słuchasz lub oglądasz.

Ten kontekst jest ciekawy, ale dla mnie ważnych jest też kilka wspólnych punktów kulturowych, ponieważ pochodzę z Polski. Twoje wideo do „Planów” jest mi bliskie ze względu na estetykę. Wymieniasz wiele innych inspiracji: filmy, bajki z lat 70. i 80. Przypomina mi to, jak w dzieciństwie śpiewałem piosenki z bajek moim wyimaginowanym językiem. Jak te elementy z dzieciństwa wpływają na to, co teraz robisz?

Bardzo fajne pytanie! To jest to samo, co ze skalą pentatoniczną. Chodzi raczej o podążanie za intuicją – dla mnie muzyka jest jak projekt naukowy. Kiedy tworzę, najważniejsze dla mnie jest to, aby być jak najbardziej szczerą w momencie komponowania jakiegoś utworu czy piosenki. Czasami czujesz, że masz jakieś wspomnienia lub uczucia emocjonalne pochodzące skądś z głębi twojej duszy.

To jakby powrót do przeszłości z „Room for the Moon”?

Pod względem estetycznym większość piosenek z mojego nowego albumu „Room for the Moon” przypomina mi klimat niektórych filmów dla dzieci z lat 70. lub 80. Daje mi to uczucie nostalgii, ale jednocześnie jest bardzo ciepłe. Jeśli mówimy o prezentacji wizualnej, po prostu próbowałam podzielić się tym uczuciem, połączeniem, które mam z tymi piosenkami – rozmawiają z moim wewnętrznym dzieckiem. To nie tak, że jestem twórcą, to moja rozmowa z muzyką.

Wspominasz w wywiadach, że kończąc „Room for the Moon”, byłaś bardzo samotna.

Po prostu miałam wrażenie, że zawsze będę mieć siebie jako dziecko i bardzo ważne jest, aby pamiętać te chwile: kiedy byłaś szczęśliwa, kiedy wszystko wokół ciebie było inspirująco i magicznie, nawet jeśli było to coś zwyczajnego. Ważne jest, aby widzieć magię w prostych rzeczach, które cię otaczają. Bardzo lubię filmy z lat 70. i 80. oraz programy telewizyjne, ponieważ nie bazowały na grafice komputerowej – ludzie tworzyli wszystko ręcznie, robili coś z papieru, gąbki i wszystko to wyglądało śmiesznie. Coś co było stworzone przez człowieka, z jednej strony było zwyczajne, a z drugiej magiczne. Wszystko staje się magiczne, gdy tylko uwierzysz, że jest magiczne, a kiedy jesteś dzieckiem i oglądasz film ze starą czarownicą ubraną w coś z papieru, to wciąż jest bardzo magiczne. Bo możesz dotknąć tej magii. W dzisiejszych czasach rzeczy 3D wydają się tak realne, ale jednocześnie są nierealne – nie ma ich tutaj, nie można ich dotknąć, zobaczyć na żywo w muzeum, ponieważ zostały wykonane na komputerze. Jako architekt cały czas wykonuję modele 3D, ale problem polega na tym, że nie można ich dotykać, a ja uwielbiam rzeczy wykonane ręcznie! Mają to ciepło w środku, tę dobroć, którą okazujesz, kiedy coś tworzysz.

Ten prawdziwie nierealny element jest ważny w „Room for the Moon”?

Uwielbiam tę estetykę i chciałam pokazać związek między tymi piosenkami i tego rodzaju klimatem. Moje teledyski są bardziej jak teatr, program telewizyjny i wszystkie kostiumy tworzymy razem z zespołem. To niesamowite uczucie, kiedy narysowałam kostium i on żyje. Wszystko tworzymy własnymi rękami, a nie na komputerze. Spójrz na to gigantyczne krzesło, które jest w teledysku do „Marafon 15” – ono naprawdę powstało. Teraz stoi w moim pokoju – postrzegam je jako postać, jest teraz częścią mojego świata i musiałem sobie z tym poradzić.

Myślę, że coś jest bardziej magiczne, gdy jest prawdziwe. Ten magiczny element znajduje się również w tytule twojego albumu. Masz na myśli miejsce na księżyc nie jako przestrzeń, ale jako część domu. Podoba mi się ten dziecięcy sposób myślenia.

Zabawne jest to, że możesz sobie wyobrazić ten obraz: księżyc siedzi na krześle w pokoju. To bardzo dziecinne. Ale jeśli przestawisz myślenie w głowie, zobaczysz, że przecież księżyc jest tak duży, że jeśli usiądziesz obok niego, nie będziesz w stanie zobaczyć ścian, co jest kompletnie szaloną wizją. Na tym polega względność – postawisz siebie, małego człowieka, obok gigantycznego księżyca i nie zobaczysz granic ani ścian. Księżyc jest bardzo magiczną rzeczą i bardzo ezoterycznym ważnym symbolem, a nagle ma pokój, mieszka w mieszkaniu, pije herbatę o północy i lubi swój dywan, a na dodatek księżyc też potrzebuje czasem odpoczynku (śmiech). Możesz sobie wyobrazić tę rutynową część życia księżyca – to nieskończona historia, możesz o niej myśleć bez końca.

Twój poprzedni album był muzycznie bardzo inny, ale wykorzystywał na te same elementy, jak na przykład syntezator Buchla. Jak przeszłaśś od bardziej ambientowej muzyki do piosenkowej?

Moja pierwsza płyta, Binasu, była rodzajem połączenia form piosenkowych i elementów ambientu. Zaczęłam tworzyć piosenki na Room for the Moon na długo przed rozpoczęciem pracy nad moją drugą płytą Для = For. Właściwie wydarzyło się to trochę w czasie powstawania najnowszego albumu. Kiedy tworzę muzykę, jest to trochę nieprzewidywalne – nigdy nie wiem, czy to piosenka. Myślę, że przy moim drugim albumie byłam w takim momencie życia, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie chcę tak dużo śpiewać. Przypadkowo okazało się, że nagrałam płytę ambientową. Ale potem zmęczyło mnie improwizowanie i granie na instrumentach – desperacko chciałam znowu śpiewać i zdecydowałam, że muszę dokończyć te piosenki. To był bardzo fizyczny moment – byłam zmęczona siedzeniem przed stołem i wpatrywaniem się w moje urządzenia. Chciałam mieć zespół i śpiewać.

Temat śpiewu jest interesujący – śpiewasz po angielsku, rosyjsku i francusku. W zespole Glintshake najpierw po angielsku, a teraz po rosyjsku. Jak ważny jest dla ciebie wybór konkretnego języka?

Kiedy zdaję sobie sprawę, że to co nagrałam, to piosenka (śmiech), zaczynam myśleć, jak będę śpiewać. Wszystkie języki są różne, ważna jest intonacja, słowa, fonetyka. Tak samo jak wybierasz instrument do utworu – decydujesz, czy chcesz użyć klarnetu czy saksofonu czy też brzmienia z syntezatora. Piosenka powie ci, w jakim języku chce, żeby ją zaśpiewać.

Kiedy skończyłam „Marafon 15”, zaczęłam pisać teksty po angielsku, ale w końcu utwór jest po rosyjsku, bo poprosiłam przyjaciela, który gra na basie, o napisanie kilku słów, a on przesłał mi plik z tekstem po rosyjsku. I okazało się, że jest praktycznie o tym samym! Języki są jak instrumenty wspomagające, warstwa pomagająca słuchaczom zrozumieć więcej. Ale zostawiam wystarczająco dużo miejsca na wyobraźnię – teksty nie mówią wszystkiego wprost, są dość abstrakcyjne. Zadają pytania, a ty masz na nie odpowiedzieć i znaleźć różne znaczenia.

Podoba mi się pierwsza piosenka z twojego nowego albumu Glintshake – jeśli mogę to nazwać piosenką, ponieważ ma 20 minut – ponieważ słyszę pewne podobieństwa w języku rosyjskimi i polskim. Nie mówię po rosyjsku i prawdopodobnie rozumiałbym więcej po angielsku, ale potrafię zrozumieć niektóre zdania kilka zdań i wtedy jest to bardziej abstrakcyjne. W ogóle spotyka się w twojej twórczości wiele ścieżek: Kate NV, Glintshake i Moscow Stratch Orchestra. Czy w jakiś sposób się uzupełniają?

Kilka lat temu myślałam, że mam trzy różne osobowości, ale teraz zdecydowanie mogę stwierdzić, że jestem jedną osobą i to są trzy różne aspekty mnie. Słucham Taylor Swift i jednocześnie mogę posłuchać Stockhausena, Mortona Feldmana albo jestem wielką fanką Johna Cage’a. Ludzie mogą słuchać bardzo różnych rzeczy: Michaela Jacksona czy Merzbow. Scratch Orchestra pomogło mi inaczej postrzegać świat i muzykę, bo wcześniej narzucałam sobie ograniczenia. Granie w tym zespole było jak otwarcie okna i wpuszczenie świeżego powietrza, co jest bardzo ważne. Myślę, że nadal się uczę i uważam na dźwięki. Kiedy pracuję sama, jestem bardzo ostrożna w łączeniu dźwięków – to jak tworzenie bukietu z różnych kwiatów: każdy kwiat jest piękny osobno, ale razem pięknie współgrają.

Tak samo jest z Glintshake – gramy razem i dużo jamujemy. Pierwszy utwór „Flexible Schedule” to jam. Przyszliśmy na próbę i graliśmy przez dwadzieścia minut bez przerwy. Dodaliśmy trochę fletów i wokali, ale jest to głównie nagrane jako całość bez żadnych cięć. Zmieniamy strukturę, nawet nie patrząc na siebie. Chodzi bardziej o słuchanie i uważanie na dźwięki – swoje i innych muzyków – oraz szanowanie muzyki. To łączy wszystko razem.

„Flexible schedule”, nawet jeśli to jam, jest bardzo uporządkowany, czasem przypominający piosenkę. Jest free, ale w pewnym sensie skomponowany. Jeśli mówimy, że twoja muzyka solowa jest jakby nostalgicznym spojrzeniem wstecz na twoje wewnętrzne dziecko, to czym jest ta w Glintshake?

W Glintshake są jeszcze trzy osoby – wszyscy jesteśmy różni, pochodzimy z różnych środowisk i słuchamy innej muzyki. Glintshake to bardziej ironiczna eksploracja. Świetnie się bawimy, gdy jesteśmy świadkami narodzin muzyki, to bardziej praca zespołowa. To zespół czterech różnych ludzi, którzy próbują się ze sobą komunikować, dobrze się bawią i kochają wspólne tworzenie muzyki, badając różne aspekty naszego życia. Próbujemy odkrywać siebie i naszą muzykę.

Kiedy nie pozwalasz sobie na bycie sobą lub jesteś dla siebie zbyt surowy, stajesz się nieszczęśliwy. Nauczyłam się tego w Moscow Scratch Orchestra – wcześniej byłam zbyt surowa dla siebie i otaczającej mnie muzyki. Kiedyś myślałam, że jest dobra i zła muzyka. A przecież jeśli nie lubię jakiejś muzyki, nie znaczy że jest zła – po prostu to nie moja bajka. I tak to powinno działać wszędzie, niezależnie czy chodzi o muzykę, ludzi, religię czy płeć. Wciąż się uczę tego podejścia, bo życie jest pełne stereotypów – presja społeczna jest ogromna i wychowaliśmy się w kontekście, w którym ludzie dzielą wszystko na dobre i złe. Bardzo trudno jest nauczyć się myśleć, jak otworzyć swoje serce i umysł. Wciąż staram się to zrobić.

Na początku powiedziałaś, że nie jesteś dobra w teorii, ale mówisz ciekawe teoretyczne rzeczy, które można wprowadzić w praktyce, jak różne elementy ze sobą współpracują. Przypomina mi to różne inspiracje twojego solowego projektu: z jednej strony mówisz, że to Wiktor Piwowarow, z drugiej Czarodziejki z Księżyca.

To prawda! Ludzie zawierają w sobie wiele małych fragmentów czegoś, co im się podoba, i nigdy nie wiadomo, co z tego na końcu wyjdzie i jak te inspiracje się połączą. Wiktor Piwowarow jest bardzo czysty, szczery i surrealistyczny – jego prace o Moskwie opisują rzeczywistość, rutynę i zwyczajne życie, ale jednocześnie w jego obrazach jest coś bardzo dziwnego. Jest ołówek, a na nim dom i drzewo – to jak pomysł na „Room for the Moon” z czymś zwyczajnym i jednocześnie magicznym: domem na ołówku. Tak samo jest z Czarodziejkami z Księżyca – te dziewczyny prowadzą zwykłe życie, chodzą do szkoły, odrabiają lekcje, a jednocześnie bronią świata przed złem z innych planet. Zwykłe życie spotyka się z życiem surrealistycznym i magicznym. Tworzysz coś magicznego z czegoś zwykłego. To jest punkt, w którym Piwowarow, Sailor Moon i bajki z lat 70. i 80. spotykają się w tym samym podejściu. W mojej muzyce.

Room for the Moon ukazało się nakładem RVNG Intl. Przeczytaj moją recenzję tej płyty.