Post-punkowe improwizacje, metalowy jazz, flirt doom metalu z folkiem czy algorytmiczna elektronika – zapraszam na przegląd najnowszej rosyjskiej sceny z jej bardzo eklektycznym krajobrazem.

>>Read in English <<

Zapatrzona w Zachód Polska często nie dostrzega tego, co na scenie muzycznej dzieje się na Wschodzie. Interesującym rekonesansem była wydana przed kilkoma laty książka Oczami radzieckiej zabawkiKonstantego Usenko o rosyjskiej alternatywnej scenie muzycznej – od początków punk rocka i nowej fali, aż po najnowsze produkcje z pogranicza hip-hopu czy elektro. Warto jednak eksplorować tę scenę na własną rękę i przyznam, że w tym roku nic nie pochłonęło mnie tak jak wydawnictwa artystów z Rosji – eklektyczne, zanurzone w wielu estetykach, często bardzo oryginalne. Regularnie przeglądam Bandcamp w poszukiwaniu kolejnych, a słuchając reprezentacji sceny tego kraju, pomyślałem od razu o określeniu New Weird Russia (na wzór chociażby New Weird America) które – o czym przekonałem się po sprawdzeniu w Google – zostało już wykorzystane w cyklu tekstów w The Quietus. Muzycznych zjawisk na tamtej scenie jest jednak tak dużo, że pozwolę sobie z niego zaczerpnąć do przedstawiania poniższej, wspaniałej dziesiątki.

KATE NV, Room for the Moon, RVNG Intl

Bo to od niej w tym roku się zaczęło. Trzecie wydawnictwo Jekateriny Szyłonosowej, jest inne od poprzedniej, minimalistycznej, zagranej na syntezatorze для FOR. Już w tytule Room for the Moon jak życzy sobie autorka pokazuje jak dużo autorka chce zmieścić na jednej płycie. I tak jak schowanie olbrzymiego księżyca w małym pokoju, udało jej się zestawić wiele elementów. Szyłonosowa buduje hipertekstualną opowieść śpiewając po rosyjsku, angielsku, francusku, czerpiąc z elektroniki, jazzu, disco czy art.-rocka. Muzyka pozornie stylizowana na zakurzoną to powrót do bajek i wspomnień z lat 70. i 80., rosyjskiego konceptualizmu czy socrealistycznej albo surrealistycznej rzeczywistości. Wszystko razem łączy się w baśniowo-nostalgicznej aurze (w czym wspomagają ją fantastycznie stylizowane teledyski). Jest tu popowa lekkość, partie gitar zaczerpnięte czasem z prog-rocka, post-punkowe wygibasy spod znaku Davida Byrne’a (świetne „Ça Commence Par”), klimat japońskich bajek (w końcu ów moon to też odwołanie do „Czarodziejek z Księżyca”). To album zanurzony jedną nogą w avant-popie, drugą w estetyce rosyjskiego pogranicza; przypomina bajkowe ścieżki dźwiękowe, ale idealnie nadaje się do radia (jeden utwór słyszałem w sieci sklepów odzieżowych). Nie tylko rozrywkowy, ale i refleksyjny – kiedy Szyłonosowa porusza takie tematy jak pędzący na złamanie karku świat, upływający czas czy ludzki owczy pęd, jej opowieść o współczesności połączona z dziecięcymi fantasmagoriami jest ujmującym zapiskiem dzisiejszych czasów.

ГШ (Glintshake), Гибкий график, Incompetence

Kate NV gra w zespole ГШ (Glintshake), który w tym roku wydał najpierw album koncertowy, teraz studyjny, chociaż wyimprowizowany. Kilka lat temu odwiedzili Polskę, ale nie było mi dane ich zobaczyć, więc pozostaje sesja dla KEXP. Już 21-minutowa tytułowa kompozycja pokazuje, że te improwizacje są mocno przemyślane – czy jest to prosty perkusyjny i basowy trzon, uzupełniany brzmieniem gitary i fletu, math-rockowe pasaże spod znaku Ponytail czy wokalne repetycje Szyłonosowej, która z przymrużeniem oka wymienia ekologiczne, rozwojowe i zawodowe ideały współczesnego człowieka. Mało tego, kwintet skręca też w post-punkowe rejony spod znaku Talking Heads czy The Ex. Na najkrótszym na płycie „Circus in the mountains” brzmi jak objazdowa trupa, która żongluje nowofalowym rytmem i quasi-jazzowymi zawijasami. „Unstable object” to abstrakcyjna, utrzymana w Baudelaire’owskim stylu miejska obserwacja rzeczywistości na tle oszczędnych w środku instrumentów, które urastają do rozmiarów gitarowej orkiestry na końcu. Zamykający album utwór z powtarzanym „Didn’t do anything good again” (po rosyjsku rzecz jasna) przypomina mi pesymizm Trupa Trupa, ukazując bezsens wszechświata, przeciekającą przez palce płynną rzeczywistość i de facto unieważnienie wyidealizowanych utworów z początku płyty. Wszystko w otoczce gitarowych połamańców. ГШ (Glintshake) biorą na warsztat art-rockowe naleciałości, w post-punkowej manierze potrafią się rozpędzić, grają ze swobodą, improwizują, a jednocześnie zachowują przekonujące ramy tych szalonych dźwiękowych wojaży. Jest w tym wigor, nieskrępowanie, ale i pewną nieoczywista przebojowość. Dla mnie to najciekawsze gitarowe wydawnictwo tego roku.

Inturist, Action!, Incompetence

W Glintshake gra też Jenya Gorbunov, który jest założycielem wytwórni Incompetence i zasłużonym dla alternatywnej sceny rosyjskiej twórcą; nagrywa m.in. jako Intourist. Tam, gdzie dźwiękowe obserwacje miejskiego spleenu kończy jego macierzysta kapela, zaczyna się jego muzyczna droga na Action! Tu na gitary miejsca już nie ma, płytę nagrał w pojedynkę i mnie właśnie tą wsobnością, swego rodzaju outsiderskim klimatem przekonuje. To bardzo silnie naznaczona zalgorytmizowaną formułą elektronika, bazująca na jego wokalizach, poddawanych licznym manipulacjom. Idealnie nadawałaby się na postpandemiczne włóczenie w pustych miastach. Kolejne utwory odnoszą się do różnych przestrzeni: parkingów, stacji benzynowych, parków czy opustoszałych korytarzy, na co wskazują same tytuły – niczym wyjęte ze scenariusza opisy miejsca akcji. Słucham jej i mam przed oczami postać, która statycznie przesuwa się na ich tle, beznamiętnie wszystkiemu się przyglądając. To odhumanizowana muzyka ma jednak organiczny posmak, bowiem wszystko co tu słychać swoje źródło ma w głosie Gorbunova, poddanemu rozkładowi na części pierwsze. Action! brzmi jak wyciągnięta z katalogu Orange Milk Records, czasem przypomina muzykę z horrorów Carpentera. To muzyka wyalienowana, jednocześnie kameralna, pozbawiona rytmu, ale z wyraźnie wyczuwalnym pulsem, napędzającym narrację. Głosowe nawarstwienia służą jako baza do harmonicznych i zrytmizowanych struktur, które stanowią podstawę do długich i wciągających kompozycji. Filmowych i bardzo obrazowych.

Andrey Lee, Объект и среда, Incompetence

Gorbunov grał w zespole Interchain razem z Andreyem Lee. Jego najnowsze wydawnictwo, Объект и среда(ang. Object and Environment) to abstrakcyjna podróż przez muzykę klubową, rozchybotaną pomiędzy sztywnymi rytmicznymi ramami. Syntetyczne kumulacje perkusjonaliów czy kwaśne brzmienia klawiszy i lekko zarysowane melodie, tworzą przedziwny muzyczny konglomerat, który wydaje się jakby był geometrycznie wykrojony wzorem grafiki, która znalazła się na okładce. Osobliwe zestawienia muzyczne odwzorowują tytuły utworów łączące ze sobą przestrzenie i przedmioty: „Inhabitants of a room filled with fuel oil”, “Red rubber surface on a cloudy day” czy „Flying over the landscape with chaotically lying pipes”.

To surrealistyczna jukstapozycją, którą Lee próbuje przekuć na muzykę: do konglomeratu łączącego ambient, elektro, elementy techno, dubu albo i krautrocka czy glitchu dochodzi jeszcze warstwa wizualna, która dodaje muzyce drugi wymiar. Została stworzona z projektantami Readymag i wzmacnia wydźwięk muzyki – animowane i geometryczne wizualizacje, które możemy sami stworzyć, pobudzają do jej innej percepcji, nawet jeśli bezpośrednio nie wpływają na dźwięk. Oryginalny player na stronie ukazuje symbiozę dźwięku z obrazem (więcej można o nim przeczytać tu), nieszablonowe wyjście nie tylko poza wymiar elementów klubowej, ustrukturyzowanej muzyki, ale też poza jej zwyczajowy odbiór, co jest ciekawe zwłaszcza w momencie lockdownu, kiedy sami możemy na komputerze stworzyć audiowizualne widowisko.

Jenya Kukoverov, Hairy Finger & Invisible Clarinets, TOPOT

Jenya Kukoverov, muzyk kultowego w rosyjskiej alternatywie I.H.N.A.B.T.B., dogadałby się z Arielem Pinkiem czy Julianem Lynchem. W katalogu wytwórni TOPOT, o której już pisałem, to wydawnictwo nietypowe, bo bardziej piosenkowe, psychodeliczne, utrzymane w klimacie lo-fi i indie-rocka. Muzyk za swój główny oręż bierze klarnet, który na tej płycie często zastępuje mu gitarę. Wcześniej na nim nie grał, zachęcił go do tego lockdown, a dodając do niego brzmienie basu, perkusjonaliów, bitów, ksylofonu, klawiszy Vermona i całej masy loopów stworzył barwną muzykę, o trochę surferskim klimacie, chyba taką żeby w tym dziwnym czasie nie zwariować. To piosenki popowe, z wyraźnym rytmem i melodiami, co prawda bez tekstu, ale pełne absurdu multiinstrumentalisty, czasem trochę w klimacie Mitch & Mitch. Co słychać zwłaszcza w odjechanych free-jazzowych zawijasach w „ZX Spectrum Conductor” albo klarnetowych pokrzykiwaniach do spółki z gwizdami w „Canyon of Tranquility”. Muzycznie mamy tu do czynienia z całym dźwiękowym kalejdoskopem, utrzymanym w charakterystycznej piskliwej (klarnet) nucie w duchu lo-fi (bity), zwłaszcza kiedy jeden tylko muzyk rozwija brzmienie jak cała orkiestra („Losing the Ground Under My Feet”); nie raz czuć tu absurd, klimat przypominający tropikalię („Lianas”). Kukoverov pozornie może sprawiać wrażenie żartownisia, współczesnego Franka Zappy, ale po głębszym wniknięciu w jego muzykę, słychać, że to dojrzały kompozytorsko twórca, który pracując w licznych formacjach, wypracował oryginalny i charakterystyczny język.

Misha Sultan × Пурпурный Дядя, Кураж, Hair DL

Chociaż album Miszy Sułtan i Purpurnyj Dzjadzji (pol. Purpurowego Wujka) początkowo brzmi jak rytmiczna plemienna muzyka, później nie raz zmienia trop. Duet prowadzi nas przez suche brzmienie bębnów i snującego melodie fletu, ale z upływem czasu te akustyczne elementy wchodzą w dialog z syntezatorowymi formatami, a perkusję zastępują bity. Tradycyjne partie przeplatają się niezauważalnie wręcz z dronowymi powłokami, całą tkanką przeszkadzajek („Болотная Птица”), które stopniowo zanikają za elektronicznymi pasmami syntezatorów, gdzie dominuje ciężar a nie początkowa lekkość („Атом”). Кураж brzmi jak muzyka autsajderska – z jednej strony nasuwa skojarzenia z słoweńskim Sirom czy Karpatami Magicznymi, jest mocno zakorzeniona w pierwotnym, czystym brzmieniu. Z drugiej strony jej syntezatorowe odsłony przypominają cały nurt hauntologiczny z pierwszymi płytami Oneohtrix Point Never czy Emeralds na czele. Takie kosmische Musik, ale tu w niejednoznacznej odsłonie: jako muzyka transowa, bazująca na rytmie, dalej na syntezatorach, bardzo kosmicznych kompozycjach, które swoje clou ujmują także w tej stricte akustycznej odsłonie, kiedy dęciaki sprzęgają się z prostymi perkusjonaliami. Wyobraźcie sobie, kiedy zespół Księżyc spotyka Can – gdzieś na tym przecięciu jest ten album.

Brom, Dance with an idiot, Trost / Brom & Toshinori Kondo, The Sea is Rough, Bocian

Brom teoretycznie za punkt wyjścia traktuje muzykę free i jazz, ale praktyka jest zupełnie inna. Elektronika i podpięty do wzmacniaczy bas wzbijają je na zupełnie inny poziom, tam, gdzie rytmiczne połamańce Yaroslava Kurilo to wznoszą się, to opadają, gitara Dmitrija Lapshina buduje ścianę dźwięku, elektronika Feliksa Mikensky’ego maluje przestrzenne tła, a Anton Ponomarev na saksofonie wypluwa przeciągłe frazy na pierwszy plan. Nie za wiele tu jazzowej surowości, bo produkcyjnie płyta brzmi czasem bardziej, pardon, rockowo. Sążniście uderza gitara, co słychać chociażby w utworze tytułowym, który jest tanecznym połamańcem – raz skocznym, raz rozbujanym jak walc w finale. „Demons” brzmi metalowo z walcową perkusją i rozszalałym saksofonem, z kolei o post-hardcore zahacza „Goodbye, White Rhino!” a swingujące „Salty Peanuts” raczy post punkowym finałem. Smaczku dodają ironiczne tytuły, które przypominają, żeby zbyt poważnie tego wszystkiego nie traktować. Dzięki temu równowaga jest zachowana – potężne brzmienie, zabawy z konwencją i treściwe utwory; świeżo i ożywczo.

Uzupełnieniem muzycznych horyzontów Brom jest genialny singiel wydany przez Bocian Records – wyjątkowy, bo z gościnnym udziałem japońskiego trębacza Toshinori Kondo. Nie ma tu elektroniki, są gęste i śmiałe gitarowe pasaże. Całość jest bardziej jazgotliwa – tutaj muzycy grają w niepohamowany sposób, frywolnie dialogując. Instrumenty rytmiczne zapełniają gęsty drugi plan, na pierwszy wysuwają się żonglerki dźwiękowe saksofonu Ponomareva i trąbki Japończyka. Dwa bardzo treściwe, rozchybotane utwory pokazują, że Brom w europejską scenę jazzową wnoszą wyczekiwaną dawkę świeżości – wydaje się, że jest krótko, ale zaskakująco – frapująco zbudowana przestrzeń na finał zapada w pamięć.

Ivan Zoloto, Ghosting, CANT

Pierwsze minuty Ghosting mogą przypominać zacinającą się płytę, nadpsuty nośnik muzyki, któremu wydawnictwo Disintegration Loops poświęcił William Basinskieg. Trwają zaledwie chwilę, jakby alarmowały motyw przewodni tego wydawnictwa. Ivan Zoloto, jej autor, zapowiada, że to album dedykowany muzyce noise. Rozumiem to jako pasmo zakłóceń, dźwięków w drugich planach, pogłosów i mistycznej aury, które budują tu gęstą tkankę dźwiękową. Wokalizy brzmią jak z zaświatów, są raczej startem do snucia mrocznych i onirycznych melodii czy zapętleń. Zoloto zgrabnie buduje w swoich nagraniach przestrzeń, jego muzyka ma posmak pustki, echo rezonuje, a zwielokrotnienie planów wpływa na sugestywną narrację. Elektroniczne pasaże, głos, gramofon, rekordery w kilku utworach są wsparte brzmieniem syntezatorów. Ambientowy kolaż, który niepokoi i zamiast ukojenia wciąga w tajemnicę. „Thinking of You” to gęsta noise’owa magma, w której ledwo wyłapać można głos kompozytora za dźwiękową zasłoną szumu, potem zagęszczoną syntezatorowymi wstęgami. Z kolei w „Shkola no. 5” gdzieś głęboko schowany jest prosty bit, przypominający zapomnianą nowofalową dyskotekę. Twórca zapowiada, że Ghosting to zapowiedź muzycznej trylogii – najwięcej podobieństw widzę tu z The Caretakerem. To muzyka pustki, wspomnień, nostalgiczna, a może i forma tęsknoty za czymś innym. A Zoloto to muzyk, któremu warto zaufać i iść z nim w tę podróż.

Juice Oh Yeah, Juice Oh Yeah, Addicted Label

Przed włączeniem Juice Oh Yeah można wpaść w wiele pułapek. Pierwsza: chińskie kapelusze mogą sugerować folk, muzykę tradycyjną. Druga: opis na bandcampie – wrażenie, że zespół gra stoner czy garage rock. Jeśli jeszcze otwierający album „Rels” dosyć klasycznie nawiązuje do tych estetyk, to potem zespół zdecydowanie od nich odpływa. Trzecia: duet, a więc ograniczone instrumentarium. Borys Shulman i Sviatoslav Lobanow już w „Dnaa” z harfą, guzheng i pojawiającymi się później dęciakami brzmią jak wieloosobowy skład. Tu początkowe skojarzenie z folkiem może byłoby i na miejscu, tyle, że duet lokalnej tradycji nie odtwarza, ale inkorporuje z niej najciekawsze elementy do swojego rocka. A wokal Shulmana brzmi jak coś na skrzyżowaniu cerkiewnych śpiewów i zawodzeń spod znaku The Beach Boys. Od tego momentu jestem totalnym fanem tego wydawnictwa. Tym bardziej, że kolejny „Mane”, najdłuższy na płycie, to podróż przez cały glob – od wątków bliskowschodnich po apokaliptyczny doom metal. Podobno początkowo duet chciał grać ironiczny stoner-doom, nie jest to jednak muzyka jajcarska. Stylistykę Juice Oh Yeah dobrze oddaje ich zdjęcie na Bandcampie, na którym wyglądają niczym dwaj czarodzieje, którzy w oparach różowej mgiełki są w stanie wyczarować co tylko zechcą; klasycznie wykształceni muzycy, którzy na dodatek sami zagrali na wszystkich instrumentach. Duet z Sankt Petersburga ekspresowo przemieszcza się pomiędzy rockiem, muzyką bliskowschodnią, mrocznym doomem czy quasi-orkiestralnymi formami. Brzmią potężnie i na luzie. Muzyce gitarowej takie zestawienie zawsze pomaga.

X.Y.R., Pilgrimage, Not Not Fun
Vladimir Karpov pod tajemniczą nazwą X.Y.R. od wielu lat bazuje na brzmieniu rosyjskich syntezatorów. Pamiętam jego filmowy i wciągający album Arktika wydany sześć lat temu, to była wycieczka w rejony polarne. Pilgrimage ukazuje się w Not Not Fun i również ma w sobie ten spokój, powolne tempo. Połączenie brzmień syntezatorów w ambientowej, wielowarstwowej formie, splecionych z delikatnymi bitami i nagraniami terenowymi, owocuje barwną, ale i stonowaną opowieścią, w przeciwieństwie do rozszalałych, przebojowych konstrukcji, o których pisałem powyżej. Dwie dwudziestominutowe kompozycje to mantry, które prowadzą przez wyludnione krajobrazy. Karpov snuje opowieści, które prowadzą w kierunku nicości, ale statyczne kompozycje stopniowo nawarstwiają się i zakwitają najróżniejszymi dźwiękami: od powoli wyłaniających się perkusjonaliów po tropikalne ornamenty w postaci dźwięków wody czy zwierząt. Wszystko jest tu spowite muzyczną mgiełką, w oparach echa, rezonuje i wciąga w hipnotyzującą podróż. Rosjanin komponuje niespiesznie, tak jakby w opozycji do tego, co serwuje Kate NV i Glintshake – w jego muzyce nie ma nerwu, jest kontemplacja, uważne śledzenie rozwijających się dźwięków, które w rytmicznych konstrukcjach zyskują modlitewny i sakralny charakter. Także wtedy, gdy elektroniczne smugi przeplatają dźwięki przypominające flety czy marimbę. Pilgrimage to muzyka tkana stopniowo, gęstniejąca, ale bez wybuchów i ekscytacji. Pozwala ochłonąć, a jednocześnie wciąga złożonością i masą detali, splecionych w niekończącym się muzycznym transie.