Kiedy spotykasz się niezobowiązująco, wychodzi najlepiej. Ale czasem wychodzi rewolucyjnie. Oto najciekawsze okołojazzowe albumy ostatnich tygodni i start cyklu – 7 wspaniałych.

>> Read in English <<

Chicago Underground Quartet, Good Days, Astral Spirits

Dwie dekady Chicago Underground Quartet kazali czekać na swój drugi pełnowymiarowy album. Ukazuje się w nieco zmienionym składzie – obok Roba Mazurka, Jeffa Parkera i Chada Taylora gra Josh Johnson (zamiast Noela Kupersmitha). Ale w międzyczasie wymienieni muzycy spotykali się w licznych konstelacjach – samych odsłon Chicago Underground można naliczyć kilka. Jak donosi Chicago Reader, materiał na Good Dayspowstał przy okazji, nie było to długo planowane przedsięwzięcie. Ale nie tylko towarzysko wszystko się tu zgadza – album wyciąga na światło dzienne zestaw utworów powstałych w różnych okresach czasu, które malują szeroką paletę muzyki. Już rozwydrzony, otwierający „Orgasm” Alana Shortera zaaranżowany przez Taylora, pokazuje w jak dobrej formie są muzycy. Zaraz po nim pojawia się transowy, najdłuższy na płycie „Strange Wing”, gdzie najlepiej słychać jak Johnson świetnie zastąpił kontrabas używając Rheem Kee Bass, któremu czujnie towarzyszy przestrzenna gitara Parkera. Tu jak na dłoni czuć eklektyzm kwartetu: czujne i zwarte rytmiczne granie zestawione z otwartą formą gitarowych pasaży, pełnych efektów. Ten pęczniejący utwór świetnie kontrapunktuje lekko zaszumiona liryczna ballada „Good Days”, napisana przez Parkera specjalnie dla Mazurka. Z kolei „Batida” z charakterystycznym groove’em to jedyny specjalnie stworzony na tę sesję utwór dla kwartetu – imponuje jak kapitalnie są tu wszyscy zgrani, tworząc wibrujące muzyczne flow. I to wrażenie pozostaje do końca: rewelacyjna płynność, genialni instrumentaliści, którzy zarówno w momentach stricte zespołowych (frapujący start „Unique Spiral”), jak i przy solówkach (wspaniałe „All the Bells” Mazurka albo rdzenne “Lomé” Tylora) zwięźle i barwnie snują swoje opowieści. Wtedy słychać kwintesencję Good Days: kiedy spotykasz się niezobowiązująco, wychodzi najlepiej.

Grzegorz Tarwid, Plays, KOLD

Grzegorz Tarwid, jeden z najciekawszych pianistów młodego pokolenia, do tej pory udzielał się w kilku składach, m.in. w Sundial z Wojciechem Jachną i Albertem Karchem, Franciszek Pospieszalski Sextet czy ostatnio Alfons Silk z Szymonem Gąsiorkiem. Grał też z Maseckim, Młynarskim, Morettim, Namysłowskim czy Obarą. Plays to jego solowy debiut, krótki, ale treściwy; zaostrza apetyt na więcej. Jest bardzo zaskakujący w porównaniu z dotychczasowymi dokonaniami, jakby Tarwid chciał pokazać, gdzie są granice jego muzycznego języka. Albo gdzie chce je przekraczać w trzech etiudach i jednym nagraniu koncertowym, które łącznie trwają ledwie pół godziny. Pianista różnicuje barwy instrumentu i jego nastroje – burzliwe otwarcie o awangardowym zacięciu kontrapunktuje bardziej liryczna „Etude II”, chociaż pełno tu zgrzytów, polifonicznych zagrań. Momentami ciężko nie uciec przed skojarzeniami ze wspomnianym Maseckim – zarówno ze względu na formę, jak i manierę grania. Tarwid jest jednak autentyczny, gra świeżo; imponuje swoboda, z jaką kreśli swoje pomysły, zarówno w krótkich kompozycjach, jak i tych dłuższych: wyraźnie gna do przodu w minimalistycznej „Etude III”, która tężeje wielowarstwowo w narastających falach transowych form. Pianista zgrabnie realizuje swoje pomysły gdzieś na styku klasyki, improwizacji i awangardy, trochę tak jak ekipa Ladowców – buduje szerokie spektrum dźwięków, w których cały czas poszukuje osobistego języka, ale odkrywa też jego nieznane zakamarki. Z koncertów kojarzę go jako spokojnego, trochę nieśmiałego – tutaj słyszę rewers tej osoby. Tytuł – Plays – mówi wszystko, to po prostu granie. Swobodne, odważne, treściwe i bardzo charakterne.

Ville Herrala, Pu, We Jazz

O tym, jak muzycy sekcji rytmicznej wychodzą poza stereotypy, pisałem w ubiegłym roku. Ville Herrala wpisuje się w ten trend, chociaż zadanie ma utrudnione – basista działa w pojedynkę. Jego debiut – wydany przez wytwórnię We Jazz, znakomicie odświeżającą europejską scenę jazzową – pokazuje, że to muzyk, którego głowa wręcz kipi od pomysłów, jak na wiele sposobów wykorzystać kontrabas. Pu to zestaw krótkich suit – najdłuższa trwa nieco ponad trzy minuty – dzięki czemu muzyk nie zanudza dźwiękowymi ideami. A porusza się po wielu płaszczyznach: gra oszczędnie i wręcz ambientowo („Pu 3”), kumuluje dźwięki pociągnięciami smyczkiem („Pu 2”), ale też świetnie zanurza się w sonoryzm („Pu 4”). Heralla podchodzi do kontrabasu „na czysto”, tak jakby nie chciał patrzeć na niego przez pryzmat jakiejkolwiek estetyki – stąd w każdym utworze słyszymy jego inną barwę. Instrument czasem brzmi jak zagotowany, dźwięki eksplodują, rozwarstwiają się, jednocześnie zachowując swobodę („Pu 5”), kiedy indziej skręca w kierunku dostojnego baroku (“Pu 8”), albo zupełnie porzucając jakiekolwiek ramy kompozycyjne tworzy coś, czemu blisko sound-artowej instalacji dźwiękowej, oddychającego organizmu, który nie wiadomo kiedy wybuchnie („Pu 9”). Nie wiem, na ile to swobodna improwizowana sesja, a na ile zaplanowany w detalu przebieg eksploracji instrumentu, ale Fin w swoich miniaturach buduje błyskotliwy i wciągający pejzaż dźwiękowy kontrabasu. Zachowuje wartką narrację, eksploruje drewniane pudło rezonansowe, czarując jego licznymi odsłonami. Mnie wciąga totalnie.

Irreversible Entanglements, Who Sent You?, International Anthem

W nagraniach Irreversible Entanglements czuć długo narastającą złość, niezgodę na bieżącą rzeczywistość i sytuację polityczną w Ameryce. Już ich pierwszy wydany w 2017 roku album pokazał ten kierunek, Who Sent You? z powodzeniem go kontynuuje. To album, który eksploduje, krzyczy, wyciąga rękę po słuchacza, żeby wytargać go za ucho. Pozornie może wydawać się, że pierwszoplanową rolę gra tu Camae Ayewa, znana jako Moor Mother, która swoimi miejskimi poematami komentuje rzeczywistość. Ale to błędne myślenie, bo to gra jak najbardziej zespołowa: nerwowa sekcja rytmiczna basisty Luke’a Stewarta i perkusisty Tchesera Holmesa genialnie koresponduje z pociskami wysyłanymi przez trąbkę Aquilesa Navarro i saksofon Keira Neuringera. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym, buzującej suicie: najpierw zawłaszcza przestrzeń rytmem, na który później wkraczają punktujące się wzajemnie dęciaki. Ayewa krzyczy who sent you? ekstatycznie, mantrycznie i alarmująco przypomina o głosie marginalizowanych, ale też pyta wprost tych, którzy najczęściej stoją za większością spięć: kto was przysłał i dlaczego tak traktujecie ludzi o innym kolorze skóry niż biały? Dla odmiany rytualnie brzmi gęsty transowy bas i fascynująca, trochę krautrockowa perkusja w „No Más” ale też w „Bread Out of Stone”. Irreversible Entanglements to zespół rewolucyjny, który maluje sztandary protestów muzycznie i tekstowo (sami pierwszy raz spotkali się na manifestacji). To free jazz, który wie, w którym kierunku zmierza, powrót do tradycji protest-music, muzyka która wyraża niezgodę na funkcjonowanie państwa i religijnych ideologii (Pop must be drunk krzyczy Ayewa w „Blues Ideology”). W przeciwieństwie do debiutu są tu naleciałości spiritual jazzowe, a na pięciu utworach czuć ducha Ornette Colemana, Sun Ra, ale też Gila Scotta-Herrona i Maxa Roacha. To post-free-jazz bo – jak wskazuje zespół w opisie płyty – są w dźwiękowej rzeczywistości post-Katrina, post-Osage Avenue i post-Obamacare. To ostatnie w dobie pandemii nabiera nowego znaczenia. Stay on it krzyczy na początku albumu Ayewa, wykonując ukłon w kierunku Juliusa Eastmana; stawia słuchacza na baczność. I zaraz dodaje don’t give up – muzyka Irreversible Entanglements ma w sobie siłę, która do tego mobilizuje.

Błoto, Erozje, Astigmatic Records 

Historia powstania tego składu wydaje się nieprawdopodobna, bo przypadek goni tu przypadek – w przerwie między koncertami połowa zespołu EABS wpadła na pomysł, żeby nagrać sesję live. Pech chciał, że wybrane przez nich studio w Gdańsku było zajęte, szczęście, że znaleźli ekspresowo drugie, w którym spontanicznie zarejestrowali swoją błotnistą opowieść – najważniejsze to nie wypaść z rytmu. A rytm jest tu najważniejszy: rozbujany, transowy, z wyraźnym groove’em, trochę hip-hopowy, miejski. W lutym zresztą grali na imprezie poświęconej J Dilla i czuć, że ich muzyka mocno z jego bitowej estetyki czerpie. W przeciwieństwie do całkiem lirycznego i wypolerowanego EABS (które niezbyt do mnie przemówiło) tu muzyka jest gęsta, surowa, osadzona pomiędzy perkusją Marcina Raka a basem Pawła Stachowiaka. Ale to też cała masa nawarstwień gleby na wielu poziomach – od barwnych i zawadiackich klawiszy Marka Pędziwiatra (świetne „Czarne Ziemie”) po saksofonowe serenady Olafa Węgra. Kolejne utwory to kartkówka z lekcji geografii w postaci tematycznie powiązanych tytułów, które przypominają, że to muzyka bliska ziemi, chodnika, wreszcie: muzyka ulicy. Gdyby nie charakter zaimprowizowanej sesji (która jednak brzmi bardzo koherentnie i wydaje się strukturalnie opracowana), wymuszającej przerwy między utworami, można byłoby ten album złożyć na prawach mikstejpu, bo płynne flow muzyków i zgrabne zmiany nastrojów świetnie do tego pretendują. Kwartet sugestywnie snuje swoje aranże („Ziemie zdegradowane przez człowieka”), ale przez warstwy gleby przewija się też masa emocji: kipiących, gęstych, takich w których muzyka drąży (glebę) coraz mocniej. Chociaż grają inaczej, dogadaliby się z opisywanymi wyżej Irreversible Entanglements. Błoto jest lepkie, nietrwałe i ulotne, ale też zwodnicze, co słychać w „Glinie” – najmocniejszej na całej płycie – jakże dwuznacznej w tytule (usłyszycie, ale przyjrzyjcie się okładce) i przypominającej, gdzie jest miejsce muzyki. Bo jeśli zapomnieliście, to gęsta rytmiczna podróż przez Erozje o tym przypomni. 

Nakata, El Sueño de Lilith, Atlantic Rhythms

El Sueño de Lilith – podobnie jak w przypadku Błota – został nagrany podczas trasy koncertowej, na setkę. Paco Casanova i Patrick Shiroishi to duet nietypowy, grają dużo, wydają jeszcze więcej – pierwszy m.in. z Prettiest Eyes, drugi w różnych konfiguracjach w tym roku wydał już trzy albumy. Na dodatek to klawiszowiec i saksofonista, którzy swoje instrumenty łączą w bardzo oryginalny sposób. Akustyczne brzmienie dęciaka zapętla się z bardzo mocno zelektryfikowanymi klawiszami i nałożonymi na nie efektami. Jeszcze początek ma ambientowo-dronowy posmak, ale w pewnym momencie struktura gęstnieje, zyskuje trochę futurystyczny charakter, a dwójka muzyków improwizuje, tworząc gęstą elektroakustyczną powłokę. Casanova często buduje jednostajne rozwlekłe plamy dźwiękowe, na których tle saksofon Shiroishiego wyróżnia się przeciągłymi frazami (świetnie słychać to od 4 minuty „The Flood Invades My Spirit Pt. 1”, która sukcesywnie się rozwija). Ale są momenty, kiedy ta ciągnąca się forma zmienia się w bardziej urywaną, a elektronika wysuwa się na pierwszy plan z towarzyszeniem saksofonu w tle (od 9 minuty). Trwające niemal pół godziny nagranie jest trochę niefortunnie przedzielone – w otwarciu „The Flood Invades My Spirit Pt. 2” muzycy grają bardziej kompulsywnie, ekstatycznie wręcz. Wtedy połacie akustycznej przestrzeni stają się coraz mniejsze, muzyka brzmi jakby zbliżała się głośnika, kompozycja gęstnieje i maksymalizuje się. W finale dramaturgia staje się spokojniejsza a całość się wycisza. To krótkie, ale sugestywne nagranie barwnie rysuje drogę od ambientowych smug, przez free-jazzowe wariacje po skumulowane dźwięki. Spontaniczne spotkanie z odpowiednio wyważonymi proporcjami: od spokoju po ekscytację. Kolejna świetna pozycja w katalogu Atlantic Rhythms.

Oksana Grigoreva / Peter Otocki / Sergiej Bolotin / Andriej Kim, Drumazhur, ТОПОТ

Z muzyką improwizowaną sceny rosyjskiej nie jestem za pan brat, ale czuję, że moskiewska wytwórnia ТОПОТ ma szansę to zmienić. Chociaż często wychodzą poza ten kraj – w październiku wydali album kwartetu Das B, który widziałem przed 3 laty na festiwalu Konfrontationen – absolutnie oniemiałem przy słuchaniu ich najnowszego wydawnictwa. Drumahzur to efekt współpracy czwórki perkusistów i perkusistki: Oksany Grigorievy, Petera Otockiego, Siergieja Bolotina i Andrieja Kima. Zainspirowali się – jak czytam w informacjach o płycie – muzycznym performance’em 77 Boa Drum, zainicjowanym przez zespół Boredoms już 13 lat temu, ale na ich muzykę wpłynęły też okoliczności – zagrali w przestrzeni publicznej, w rotundzie moskiewskiego Parku Gorkiego. Wszystko brzmi surowo, czysto akustycznie z czasem słyszalnymi głosami przechodzących obok przechodniów, ale przede wszystkim intensywnie. Cztery perkusje mogą wprowadzać chaos, wzajemnie się na siebie nachodzić, ale słuchając tego wydawnictwa nie mam takiego wrażenia – w zależności od wykorzystywania różnych elementów zestawów, nagranie brzmi jak rozrastający organizm. Mikrofony najpewniej zostały zainstalowane dokładnie pomiędzy muzykami – świetnie potęguje to stereofoniczne brzmienie, dzięki któremu muzykę słychać tak, jakbyśmy byli w środku zespołu. Perkusiści kapitalnie niuansują brzmienie detali, czasem zahaczają o sonoryzm. Uderzają też z siłą, właśnie w stylu Boa Drum, co świetnie pokazuje najdłuższy na płycie, całkiem abstrakcyjny i wybuchający „Ma” – przypomina mi bardziej improwizowaną odsłona zespołu Oneida. Z drugiej strony jest „Zh”, w którym do składu dołączają instrumenty dęte, kontrapunktując twarde i stabilne brzmienie bębnów. To album może trochę zbyt długi, ale nie przegadany – sugestywnie oddaje klimat tego muzycznego spotkania i jego rezonansu w przestrzeni publicznej; żywy organizm site-specific w miejskiej przestrzeni. Chociaż z pewnością uczestnictwo w tym wydarzeniu było doznaniem niezwykłym, odsłuch w domu nie traci z tego żywiołowego spotkania.