Hiszpańska scena niezależna skrzyknęła się ekspresowo, organizując pierwszy w Europie oddolny festiwal online. W efekcie dostajemy najlepszą od lat prezentację muzyki z tego kraju.
Aleksandra Szkudłapska
Współpraca: Iván Jávega López
Cuarentena Fest – 12-dniowy „festiwal muzyki w streamingu na ciężkie czasy” – to oddolna inicjatywa grupy promotorów, aktywistów kulturalnych i małych wytwórni. W reakcji na odwołane festiwale i pozamykane kluby hiszpańska scena niezależna skrzyknęła się ekspresowo, przenosząc koncerty do sieci – a skala tego wydarzenia (line-up obejmował kilkadziesiąt wykonawców!) od razu zwróciła na siebie uwagę w innych częściach świata. Więcej o samym pomyśle można się dowiedzieć z mojej relacji dla Radia Kapitał, ale – jak wielokrotnie podkreślali organizatorzy – najważniejsi są dla nich artyści, których festiwal miał wesprzeć, stając się przy okazji świetną prezentacją samej sceny.
Cuarentena Fest to intensywny kurs hiszpańskiego indie-popu – od singer-songwriterów wyposażonych tylko w gitary po arcyciekawe projekty elektroniczne, od tradycyjnych piosenkowych form po bardziej rozmyte, rozedrgane kompozycje. Niektórzy artyści zapraszali wprost do swoich domów (pokojów, salonów, imponujących domowych studiów) – inni komputerowo dodawali do transmisji animacje, występując np. w otoczeniu animowanych wulkanów. Było intymnie, było amatorsko, było profesjonalnie, były nawet zespoły, którym udało się zagrać koncert mimo tego, że muzycy byli fizycznie w różnych miejscach.
W przeciwieństwie do większości tradycyjnych festiwali, możemy te koncerty odtworzyć jeszcze raz – na YouTube Cuarentena Fest można znaleźć playlistę z prawie 50 nagraniami. Na zachętę zapraszam Was na moją najlepszą dziewiątkę.
Bezapelacyjnie największą sensacją festiwalu jest dla mnie Caliza. Elisa Pérez, kiedyś perkusistka Rusos Blancos, od kilku lat tworzy solo – wielowarstwowy, intrygujący, melodyjny elektroniczny pop. Na żywo jej piosenki wybrzmiały świetnie i wciągająco od pierwszej minuty. Caliza doskonale lawirowała między delikatnie tanecznymi motywami a melancholią. Zaprezentowała sporą selekcję ze swojej drugiej płyty, Mar de cristal, ale też oba utwory z ostatniej EP-ki, Planes para Nacho / Saber. Jej wersja „Plans for Nigel” XTC (Hiszpanie są mistrzami coverów z przetłumaczonymi tekstami) to piękno absolutne.
Kolejną ciekawą dziewczyną z syntezatorami jest Cabiria. Muzycznie przypomina trochę Calizę, ale jej kompozycje są bardziej zwiewne i oniryczne. Artystka na pierwszy rzut oka jest też o wiele bardziej introwertyczna i nieśmiała, na koncercie jej głos często przechodził prawie w szept – zwłaszcza, gdy grała cover „Corazon vagabundo” Caetano Veloso, tłumacząc się gęsto z niedoskonałego brzmienia gitary. Zupełnie na próżno, bo wszystko brzmiało świetnie. Ulubiony numer: „Fantasma”.
Z kolei Evripidis and His Tragedies zagrał jeden z najweselszych koncertów całego festiwalu. Evripidis Sabatis to Grek od lat mieszkający w Barcelonie, którego muzyka kojarzy mi się z wczesnym Belle and Sebastian, Jensem Lekmanem i całym bardziej słonecznym nurtem indiepopu. Jego koncert oglądało się momentami jak teledysk, bo towarzyszył mu partner, Marc Ribera (na co dzień z zespołu Doble Pletina) – jako kamerzysta, pan od chórków, pan od pstryknięć palcami, a nawet pilarz.
Najbardziej wzruszająco wypadli El Petit de Cal Eril. „Metafizyczny pop” Katalończyków towarzyszy mi od lat, za każdym razem przenosząc mnie w przyjemniejsze miejsce niż to, z którego zaczynam ich słuchać. Ich koncert na Cuarentena Fest był przeżyciem z zupełnie innego świata, bo pięciu muzyków przygotowało go… z pięciu różnych mieszkań. Jak tłumaczył na początku nagrania wokalista Joan Pons, najpierw nagrał swoją ścieżkę i wysłał ją do pozostałych członków zespołu – a oni dograli do niej swoje partie, natomiast przed koncertem nie mieli szansy sprawdzić, jak to wszystko zabrzmiało razem. Zobaczcie (i usłyszcie) sami.
W zupełnie innym klimacie utrzymany był występ Lucasa Bolaño, czyli Estrella Fugaz. Tutaj naprawdę miałam wrażenie, jakbym przyszła na domówkę dla znajomych, taki madrycki kwartirnik. Kiedy Lucas za długo mówił między piosenkami, puszczał sobie z nagrania głos kumpla („nie gadaj o swoim życiu!”), zwracał się bezpośrednio do widowni, nawet w tekstach nawiązywał do piosenek znajomych zespołów. Ale mój ulubiony numer to „Wow!” – o dziwnym sygnale zarejestrowanym w 1977 roku przez amerykański radioteleskop, który przez chwilę dawał poczucie, że nie jesteśmy sami we wszechświecie (ale – niestety – okazało się, że to tylko kometa).
Uroczy, kameralny koncert zagrał też Jose Ignacio Martorell. Proste piosenki ze świetnymi tekstami – np. o pogodzie („rozmowy z Tobą o meteorologii są ciekawsze niż scjentologia”), o drugich szansach (z pięknym dwuwierszem „życie daje ci pracę, praca zabiera ci życie”) i tak, o miłości też. Ale nawet bez znajomości hiszpańskiego można spokojnie włączyć się w chórki „łiłiłi” albo „fafafa” (polecam).
Na secie Apartamentos Acapulco można było zamknąć oczy i odpłynąć. W dwuosobowym składzie zaprezentowali świetny shoegaze’owy materiał, który (ach, marzenia) na pewno sprawdziłby się też na gdańskim Spacefeście.
Bardzo ciekawy koncert zagrał Juan Carlos Roldán (to on był na tle wulkanu, a z dwóch nieobecnych kolegów z zespołu zrobił GIF-y). Roldán grał głównie utwory z ostatniej, świeżutkiej płyty, wydanej na początku marca. Intrygujący wokal, osobiste piosenki z nieoczywistym beatem, czasem zahaczające o rytmy bossanovy, czasem odpływające w grube warstwy syntezatorów. Ostatni kawałek, o tym, że powinniśmy być dobrzy sami dla siebie, skradł moje serce. A poza tym od zawsze imponowały mi osoby, które potrafią gwizdać.
Finał festiwalu należał do Javiera Carrasco, występującego jako Betacam. Artysta zaprosił nas do siebie na szaloną imprezę na 3 syntezatory (w jednym z komentarzy na YouTube padła sugestia, że powinien sobie jeszcze dostawić jeden z tyłu), a jego dziewczyna tańczyła albo dośpiewywała chórki („Chacal”!!!). Charyzmą kojarzył mi się z Jarvisem Cockerem czy Erlendem Øye, zrobił w swoim salonie prawdziwy show, po każdym kawałku odgrywając inne oklaski. Większość setu była oparta na elektronice z mocnymi inspiracjami stylistyką lat 80., ale była też gitara, a na sam koniec pojawił się cover… „Se bastasse una canzone” Erosa Ramazzottiego, który wybrzmiał naprawdę wzruszająco (w końcu to „piosenka dla wszystkich, którzy czują się opuszczeni”). Betacam wymienił też w podziękowaniach wszystkie(!) zespoły grające na festiwalu, a w tekst piosenki wplótł informację o tym, gdzie można wesprzeć muzyków finansowo.
To zresztą chyba dobre podsumowanie całego festiwalu – mimo że artyści nadawali w odosobnieniu, ze swoich domów – cały czas czuć było między nimi łączność. Między koncertami wymieniali się radami, jak najlepiej technicznie ogarnąć streaming, regularnie pojawiali się na czacie YouTube, żeby pożartować, pokazać, że słuchają nawzajem swoich koncertów i okazać sobie wsparcie.
Festiwal uchwycił tę scenę w bardzo dobrym momencie. Po latach 90., kiedy wiele hiszpańskich zespołów indie niemal z automatu powielało wzorce anglosaskiego popu, sytuacja zaczęła się zmieniać. Coraz więcej artystów przerzucało się na tworzenie we własnym języku (przez co teksty piosenek stały się bardziej oryginalne i szczere), a Wielka Brytania i USA utraciły swój monopol na muzyczne inspiracje – chociażby na rzecz Ameryki Południowej. Dlatego właśnie Hiszpania jest dla mnie tak ciekawym punktem na muzycznej mapie świata.
Cuarentena Fest to jednak coś więcej niż „tylko” prezentacja żywej, pulsującej i szczerej sceny niezależnej – i okazja do odkrycia zespołów, których normalnie nie zobaczylibyśmy poza granicami Hiszpanii. Dla mnie ten festiwal przede wszystkim pokazał nadzieję i siłę płynącą z samoorganizacji, i na pewno nie jestem jedyną osobą, której ułatwił te dziwne dni niepewności i izolacji. W tym chyba tkwi nieoczywista siła indiepopu – nie jest to muzyka, z którą można iść na barykady, ale dzięki niej możemy poczuć, że nigdy nie jesteśmy sami.
Szkoda tylko, że zbiórka pieniędzy nie przyniosła spektakularnych efektów – opublikowana na Twitterze organizatorów kwota ok. 3000 EUR daje mniej więcej 60 EUR na wykonawcę, czyli wsparcie dość symboliczne. Pytanie, czy wynikało to ze zbyt słabej promocji linka do Paypala, czy raczej z tego, że spora część publiczności także znalazła się w nieciekawej sytuacji finansowej. Po gorącym odzewie od fanów i muzyków Cuarentena Fest postanowili grać dalej. Od poniedziałku festiwal przenosi się do Ameryki Południowej, a dokładnie do Argentyny, Chile, Kolumbii, Urugwaju i Meksyku (do kolejnych edycji można się dorzucić, klikając w napis DONAR). Z nowego line-upu znam dosłownie trzy projekty, ale z doświadczeń ostatnich dni mogę Wam tylko poradzić – dajcie się zaskoczyć. Cuarentena Fest pokazuje, że najlepsze rzeczy czasem dzieją się w najmniej spodziewanych okolicznościach.