Koma Saxo i E/I bardzo rozpychają się w jazzie, mocno poza niego wykraczając – dzięki temu na scenie europejskiej wprowadzają dużo świeżości.

>>Read in English<<

Jazz, jak każdy inny gatunek nieustająco wychodzi poza swoje ramy, jeśli w ogóle jeszcze takowe ma. Wiele płyt brzmi wręcz nie-jazzowo, ze względu na formę i pomysły na albumy. Wiele też bardzo ożywczo. Bieżący rok przyniósł wiele intrygujących wydawnictw, dużo wydarzyło się też na scenie europejskiej – stąd warto zwrócić uwagę na dwa zespoły z pogranicza jazzu, które podchodzą do gatunku w zupełnie nowatorski i ożywczy sposób.

Koma Saxo to nowy projekt Pettera Eldha, a sam kwintet jest międzynarodowy, rozpięty gdzieś na linii między Skandynawią a Berlinem. Wydawnictwo ukazało się w arcyciekawej wytwórni We Jazz, którą współtworzy Matti Nives – miałem go okazję poznać dekadę temu, kiedy współtworzył helsiński Flow Festival, teraz promuje ożywczą scenę z tamtego regionu, ale nie tylko. Koma Saxo jest powiewem świeżości. Na początek może sprawiać wrażenie luźnego odwoływania się do pierwszych albumów Jaga Jazzist albo The Cinematic Orchestra, ale kwintet pochodzącego ze Szwecji mieszkańca Berlina nie wskrzesza tych pomysłów, nie używa też sampli. Wszystko powstaje tu absolutnie na żywo, nie jest tak ułożone i grzeczne, a jednocześnie to genialnie naoliwiona maszyna. Perkusja Christiana Lillingera przez kolejne utwory przewija się niczym walec, werbel brzmi tu wręcz elektronicznie („Cyclops Dance”), miarowo powstają rytmiczne struktury. Absolutnie porywające rzeczy wyczynia tu trójka saksofonistów – Otis Sandsjö i Jonas Kullhammar na tenorze a Mikko Innanen na altowym i barytonowym wzajemnie się przekrzykują, a jednocześnie nie wpadają w często obecny free-jazzowy nieład. Cały czas zgrabnie trzymają się perkusji i gęstniejącego basu Eldha, który wydaje się trzymać poziom tej rozszalałej muzyki. Koma Saxo bowiem jest młodzieńczą podróżą przez różne nastroje i kierunku – po chwilach szaleństwa jest okazja na wytchnienie („Byågz”), poza zwartą częścią rytmiczną i saksofonymi wygibasami zespół skręca też w spójne, harmonijne brzmienie. Czasem jest nawet tanecznie i skocznie – świetny jest groove i współbrzmienie dęciaków, które w pewnym momencie się splatają w gęstym „Fanfarum For Komarum II”. Album kipi od pomysłów i na szczęście nie jest nimi przeładowany. Pięcioosobowy skład wie co i jak powiedzieć, czerpiąc z klasycznego brzmienia, ale też barwnego współgrania instrumentów. Brzmią potężnie, czasem wręcz wydają się być matematycznie ustrukturyzowani, spójni, co słychać w genialnych orkiestralnych momentach „Koma Tema”. I w tym wydaje się tkwić sekret tego wydawnictwa – spójnej opowieści, która czerpie z różnych pomysłów, aby po przefiltrowaniu przez własne umiejętności techniczne, jej twórcy są w stanie zachwycająco nadać im nową jakość. To jedno z najlepszych nagrań jazzowych czy okołojazzowych w tym roku, a nawet w ciągu ostatnich lat. Rzadko zdarza mi się włączyć album i od pierwszych minut czuć to coś – pomysł, ogranie, dynamikę i pasję w zespole – co przyciąga do samego końca. No i ta genialna okładka, która obrazuje to co jest w środku: ciekawą, nieszablonową muzykę, wciągającą od razu do samego końca.

E/I to z kolei zupełnie inny biegun – nowy skład Szymona Gąsiorka, muzyka Pimpono Ensemble czy Franciszek Pospieszalski Sextet, który również funkcjonuje na całym kontynencie, między Polską a Kopenhagą. O Kopenhadze jako miejscu docelowym polskich młodych muzyków napisano już sporo, ja przypomnę tylko, ż epoza wspomnianym wyżej perkusistą, studiowali lub studiują tam m.in. kamil Piotrowicz, Franciszek Pospieszalski, Grzegorz Tarwid czy Kuba Więcek. E/I to skład po połowie duński i polski, ale w całości grający kompozycje Gąsiorka. Tak jak płyta Koma Saxo pulsuje, pełna jest zmian, szalonego tempa i zabawy, tak tutaj nacisk położony jest w zupełnie innym punkcie. Nazwa zespołu to skrót tytułu – Emission/Intention – stopniowo rozwijającego się mikroorganizmu, w którym cały czas zachodzą kolejne przemiany. Swoje robi tu wiolonczela Nicole Hogstrand i kontrabas Asgera Thomsena, którzy pociągają na instrumentach smyczkami już w otwarciu budując przeciągłe, narastające, trochę dronowe frazy. Trzy saksofony dokładają kolejną warstwę, którą kontrapunktuje Gąsiorek na perkusjonaliach – wybrzmiewających raczej tak jak przyzwyczaił do tego Tony Buck, tworząc metaliczną powłokę otulającą utwór. Ten mroczny początek zwiastuje album arcyciekawy – tlący się podskórnie, nie wybrzmiewający w pełni, ale trzymający w napięciu. Słychać dualizm ukryty w utworach –„Electronic/Instrumental” to znów rozciągane do granic brzmienie smyczków zlanych z dęciakami i ledwo słyszalne w tle perkusjonalia. To muzyka rezonująca, gęsta chmurą dźwięku, spowitego nastrojem rodem z filmu noir, pełna zagadek i i nieoczywistości. Nie ma tu wybuchów, kumulacji, wielowątkowych zmian i przełamań dramaturgii, więcej tu ukierunkowania na jeden dźwięk i jego trwanie, kultywowanie minimalizmu i jednostajnego wybrzmiewania instrumentów. Tytułową emisję i budowane napięcie. Gąsiorek z sekstetem celebruje ciszę i skupienie, wprowadza w medytacyjny nastrój, który jednocześnie ma w sobie wiele z muzyki filmowej. Wszystkie instrumenty szukają harmonii w „Electronic/Instrumental”, aby za chwilę być genialnym przełamaniem po tym wyczekiwaniu w „Emotional/Intellectual”, najbardziej wydawałoby się zróżnicowanym momencie na albumie, po którym następuje najcięższy, trochę nawet folkowy „External/Internal” W końcu wyłania się rytm i kawalkada smyczków, przecinanych dęciakami. Całość buzuje, świdruje w głowie, aż w końcu doprowadza do finału, znów zaskakującego. To gra emisją dźwięku, kontrolowaną, ale zyskującą formę współczesnego ambientu albo lekko spirytualnego jazzu, bez atakujących punktów zwrotnych. Kontemplacja muzycznych możliwości, odkrywania barw instrumentów i celebrowania ich współbrzmienia. Szalenie pociągająca.

Koma Saxo, Koma Saxo, We Jazz
E/I, Emission/Intention, Love & Beauty Music