– Staję przed mikrofonem i wers po wersie rozbudowuję całą narrację. Prowadzę dialog sam ze sobą, czasami z kimś innym. Te wszystkie płyty to wcielanie się w różne osoby i dialogowanie nawzajem, tworzenie wielu wątków w obrębie jednej postaci. Tworzę kogoś, kto jest mną i niby kimś innym. Finalnie wszystkie postaci są mną – opowiada Robert Piernikowski.

>>Read in English<<

Nie pamiętam już, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Roberta Piernikowskiego. Najpewniej był to któryś z koncertów Napszykłat – nie pamiętam już, kiedy grali przed Why? w Poznaniu, potem rozmawiałem z zespołem podczas Off Festivalu w Katowicach. Zacząłem ich słuchać od albumu NP., ale później solową twórczość Piernikowskiego śledziłem na bieżąco, od genialnego Się Żegnaj. To fascynujące jaką zmianę na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat przeszedł ten artysta. Jego najnowszy album The best of moje getto, wydany przez Asfalt Records, ale i płyty wydawane z zespołem Syny to inny świat, ale też niesamowity progres. Piernikowski ma niecodzienny dar do opisywania codzienności, wyciąganiu detali z rzeczywistości, na które inni często nie zwracają uwagę. Mówi o codzienności przefiltrowanej przez wspomnienia, symbole, językowe wyimki z codziennej mowy, język ulicy. Ale patrzy też na nią szerzej, panoramicznie, przez osobisty pryzmat doświadczeń punktuje zjawiska społeczne, bez narzucania się, z dystansem. Jest w tym tez trochę baśniowy – na swoich solowych płytach i z Synami stworzył (w duecie z Przemysławek Jankowiakiem aka 88) primeshitową sagę. To własne uniwersum, świat podwórka, podróży, marzeń, gorzkiej rzeczywistości, wkurwu ale i refleksji. Wreszcie, bo to nie tylko autor tekstów, tworzy Piernikowski muzykę nieszablonową, trochę jakby z marginesu, polepioną z brudów i szmerów, peryferiów miast, pomiędzy kursuje. Piernikowski jest wyjątkowym głosem na polskiej scenie – świetnie buduje swój język, rozwija go na kolejnych płytach. Muzycznie wygląda w przyszłość, ale jednocześnie jest mocno zakorzeniony w tu i teraz. The best of moje getto to obraz codzienności oglądanej z perspektywy, zanurzonej w polskość, ale też baśniowej i – jak sam mówi – leśnej, może i mistycznej. Z tej okazji rozmawiam muzykiem o płycie, którą właśnie nagrał, ale też o jego muzycznej historii i doświadczeniu, które go do tego momentu doprowadziło.   

Jakub Knera: Pamiętasz, jak zacząłeś tworzyć muzykę?

Robert Piernikowski: Za dzieciaka lubiłem bawić się w granie koncertów. Miałem magnetofon szpulowy, odtwarzałem na nim rzeczy, przez mikrofon nagrywałem słuchowiska. Układałem poduszki i udawałem, że jestem perkusistą albo klawiszowcem, bawiłem się też w mszę. Moje bardziej świadome działanie z muzyką zaczęło się w połowie lat 90. – obserwowałem jak w Świnoujściu starsi zaczynali tańczyć breakdance, pojawiali się pierwsi MC. Ta energia była tak przyciągająca, że ze znajomymi stworzyliśmy ekipę raperów, w której najpierw najważniejsza była stylówa: wzorując się na amerykańskich klipach kupowaliśmy na bazarze za duże ciuchy dla niemieckich dziadków. W pewnym momencie poznałem Ansmana i z nim, pomiędzy fascynacją muzyką, a graniem na Amidze, wymyśliliśmy, żeby nagrać pierwsze numery. Wtedy w Świnoujściu królował gangsta rap. Wkminiony mocno w Ice-T i Easy-E udawałem dwie osoby, dwa głosy – jedna rozmawiała z drugą. Taki w sumie patent słuchowiskowy.

A co z muzyką?

Nie wiedzieliśmy, jak robić bity, nie graliśmy na żadnych instrumentach. Poszliśmy do DJa Bruno, który wtedy był w Świnoujściu kluczową postacią, starszą od nas o kilka lat. Jego ojciec był muzykiem, grał na dansingach w domach wczasowych, jeździł za granicę. Zajawiony rapem za granicą, przywiózł go do Świnoujścia. Z ekipą z dyskoteki Manhattan nagrali pierwszy mikstejp. To była kultowa rzecz i kiedy to usłyszałem, wiedziałem, że też chcę coś takiego zrobić. Więc z Ansmanem, bez jakiejkolwiek wiedzy poszliśmy go spytać jak samplować, do czego służy mikser i jak robić skrecze. Co ciekawe, nie wyśmiał nas tylko w to wtajemniczył. Wtedy dominował klimat w stylu „ej niech będzie nas więcej”. To było wspólnotowe poruszenie, potem już nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem.

Wiele lat później z zespołem Napszykłat w utworze “Miejsce” rapowaliście Chciałbym na bicie głośno sławić swoje miejsce/Świnoujście, Szczecin, Stargard, gdzie są korzenie?.Czy Świnoujście było wtedy dla ciebie ważne?

Świnoujście jest położone na wyspach, wszyscy byliśmy tam na siebie skazani – niezależnie czy był to klimat dyskotekowy, punkowy, hip-hopowy czy metalowy. To był nastrój przygranicznej gangsterki, a od dzieciństwa w szkole wmawiano nam, że nie wiadomo jak długo miasto będzie należało do Polski i że może wrócimy w granice Niemiec. Z jednej strony byliśmy tym zaniepokojeni, z drugiej licytowaliśmy się, kto mieszka bliżej granicy i kogo Niemcy pierwsi zaatakują.

To było wasze miejsce?

Przez to, że wszyscy tam przyjechaliśmy na „nie swoje” nie mieliśmy jakiegoś przywiązania i czegoś w stylu tradycji. Przywiezione rodzinne rytuały były w zaniku natomiast geograficznie to była miejscówka wymarzona: dużo zakamarków do kitrania się z jaraniem, a strony klimat przygraniczny, wakacyjnej dyskoteki i totalnie przerośnięty materializm – kult samochodów i markowej odzieży. Wszyscy spotykali się na promenadzie i tam pokazywało się ciuch, rower, motor i auto. Wielbiliśmy Najka i Adidasa. Kiedy ktoś przychodził z bluzą, pojawiał się ekspert od metek, który sprawdzał czy to oryginał. Co ciekawe jeden z tych ekspertów ma teraz tam swój sklep z ubraniami.

Hip-hop był na to remedium?

Jak się bujaliśmy wokół dyskotek to naturalnie ustawiliśmy się do tego w kontrze. Byliśmy anty-dyskotekowi. Mieliśmy bandę piętnastu osób, z których na końcu zostały tylko dwie – ja i Ansman.

Pod koniec lat 90. wyjechałeś do Poznania, gdzie trafiłeś na prężnie rozwijającą się scenę muzyczną i środowisko Pink Punk z takimi zespołami jak BNNT, Plum, Woody Alien czy Kristen.

Poznań jest miastem skondensowanym – wystarczyło pójść w dwa albo trzy miejsca i od razu poznawałeś mnóstwo osób.

Gdzie?

Kluczowe były Kisielice i Cafe Mięsna – tam przecięły się drogi z ekipą z Akademii Sztuk Pięknych, przyjeżdżał Szczecin i Stargard, grały Kristen czy Plum. To były małe kluby, więc w naturalny sposób wszyscy w jednym pomieszczeniu nawzajem się obczajali i dochodziło do akcji w stylu „cześć, ej robimy coś razem?”.

Tak powstało Napszykłat?

Gdy się przeprowadziłem, zrobiłem sobie przerwę od muzyki. Zniechęciło mnie to, co działo się w hip-hopie na początku lat 2000 i nie miałem ochoty w tym uczestniczyć. Wkręciłem się trochę w new age i tego typu klimat. Przez samplowanie muzyki z innych płyt po prostu zacząłem słuchać trochę pojebanych rzeczy i to mnie wciągnęło. Razem stworzyliśmy Napszykłat. To był moment przenikania się, bez założeń czegoś konkretnego. Graliśmy muzyką na luzie. Poznałem Marka [Karolczyka – przyp. red] i Czarka [Kołodzieja – przyp. Red.], którzy mieli inne muzyczne doświadczenia. Z Marasem jaraliśmy się muzyką, słuchaliśmy płyt na chacie. 

Z Napszykłat wygraliście konkurs na festiwalu w Jarocinie. Ale byliście za bardzo hip-hopowi dla alternatywny i za bardzo alternatywni dla hip-hopu.

Wydaje mi się, że towarzyszyło temu za dużo rozkmin czy to hip hop czy nie. My po prostu jaraliśmy się różną muzyką i trochę próbowaliśmy te zajarki połączyć. Te określenia „avant hip-hop” czy „alternatywny hip-hop” nigdy mi nie pasowały i były bez sensu.

To był trochę inny język, coś pomiędzy. Graliście z gośćmi zza granicy, na Unsound razem z Dalekiem, na Kulturshock dopracowaliście język i formę. W pewnym momencie projekt kipiał pomysłami za bardzo i się wyczerpał?

Byliśmy składem, który na początku grał dla zabawy. Byliśmy grupą przyjaciół. Żadna wytwórnia nie chciała nas wydać, musieliśmy zrobić to sami. Skład cały czas skłąd się redukował i w pewnym momencie zostaliśmy z Markiem już tylko we dwójkę. Zaczął krępować nas balast tego, co zrobiliśmy wcześniej. Ten skład przeszedł tyle przeobrażeń, że sam się w tym gubiłem i wtedy postanowiłem zrobić coś solo. Poznałem Wojtka Krasowskiego, który namawiał mnie do tego i zaproponował wydanie materiału.

To były jeszcze czasy jego wytwórni Few Quiet People. Nagrałeś pierwszy solowy album Się Żegnaj, na którym rytmu charakterystycznego dla NP. było mniej, a więcej szmerów, zakłóceń, sampli. Duchologiczny powrót do dzieciństwa.

Ta płyta to cofnięcie się do Świnoujścia i jego mikroklimatu, do swojego pierwotnego wymiaru. Trochę jakby powrót do szpulowca na chacie.

Odczarowałeś hip-hop, pokazując, że może być melancholijny, smutny, nie tylko dla twardzieli. W „Trwamy” mówisz o uczuciach: twarde pięści i cieknące łzy.

Nic nie czarowałem. Robiłem rzeczy tak jak to czułem.

Wtedy poznałeś 88 czyli Przemka Jankowiaka, z którym dziś tworzysz Syny?

Wzajemnie słuchaliśmy tego co robiliśmy, szukaliśmy się na Myspace. Pracowałem w dziale muzyki w Empiku, przegrywałem płyty, słuchałem ich, wertowałem Internet. Usłyszałem Zabrudzony Garnitur, który nagrał jeszcze jako Etamski i się tym zajarałem. Pomyślałem, żeby zrobić coś razem, a tydzień później Przemas napisał czy nie chciałbym nagrać zwrotki do jego bitu. Jeździliśmy na rolkach w Świnoujściu i kminiliśmy muzę.

Najpierw nagraliście koncertowy materiał Live in Kisielice jako Piernikowski/Etamski; bardziej eksperymentalny, mocno improwizowany. Syny powstały dopiero później.

Mieliśmy wkrętę w improwizację i elektronikę. Graliśmy sety instrumentalne i w jakiś sposób nieświadomie wymyśliliśmy brzmienie Synów.

Z Synami – wydanymi już w Latarni, którą Krasowski założył z 88 – zrobiliście woltę stylistyczną w kierunku przeszłości, bardziej klasycznego hip-hopu, ale od razu wyróżniał was język – wiele słów weszło do obiegu, mówisz o wielu tematach w specyficzny sposób. Ale też klimat, w muzyce i na koncertach.

Jakoś nie rozdzielam tych wszystkich elementów, bo skoro ludzie nas słuchają, widzą i czują zapach, to można działać wszystkimi kanałami. Można zgasić światło i zapalić kadzidła.

Tworzycie też swoje uniwersum, które rozciąga się na wasze solowe płyty.

To wynika z tendencji do linkowania światów, cytowania siebie i zapętlania swoich rzeczy – taki szkatułkowy klimat. Na pierwszej płycie Synów jest dużo z Się Żegnaj, a na No Fun są pozostałości po Oriencie. Z kolei powstały na moim solo mit Antari M-10 miał wpływ na Sen.

Truposze nie umierają Jima Jarmusha Adam Driver gra policjanta, ale ma brelok Gwiezdnych Wojen i pojawia się aluzja do filmu Paterson. Tak działa primeshit, tylko nie jest komiczny. Narracja wychodzi poza ramy płyty i żyje swoim życiem. Jestem Piernikowski i jestem Synoski – to się przenika.

Rozróżniasz to, kiedy nagrywasz?

Raczej nie – to nie są jakieś przypisane role. Staję przed mikrofonem i wers po wersie rozbudowuję całą narrację. Kolejne dogrywane głosy albo hajpy czasami wizualizują mi się jako drugi MC, który stoi za mną, prowadzę dialog sam ze sobą, czasami z kimś innym. Te wszystkie płyty to wcielanie się w różne osoby i dialogowanie nawzajem, tworzenie wielu wątków w obrębie jednej postaci. Tworzę kogoś, kto jest mną i niby kimś innym. Finalnie wszystkie postaci są mną.

Z drugiej strony, kiedy tworzysz teksty, są spontaniczne, wyjęte z mowy potocznej. Czasem przechwytujesz coś, co usłyszysz na mieście i staje się twoje. Kojarzy mi się to z Dniem Świra Marka Koterskiego – te powtórzenia czy słowa głównego bohatera wydają się absurdalne albo koślawe, ale przecież ludzie tak mówią, mi też się to zdarza. U ciebie jest podobnie.

Schizy są powszechne i uniwersalne.

No Fun było bardzo uliczne, przyziemne, The Best of Moje Getto jest – jak napisał Bartek Chaciński, z czym się totalnie zgadzam – jak statek kosmiczny, obserwacja z góry, z perspektywy. Wojtek Kucharczyk świetnie porównał oba te albumy: „No Fun było o życiu w Polsce z perspektywy oddolnej, żabio-piaskownicowej, The best of moje getto jest spoglądaniem z perspektywy latającego ducha, albo może nawet Ikara.”

To trochę przelot. Jest w tym dużo wkręty z prozy Philipa K. Dicka, w której często patrzy się na świat z perspektywy przybysza. Wydaje mi się, że narratorzy płynnie się zmieniają. Jakoś w obrębie jednego tekstu łatwo przeskakuję między osobami. Nad całą płytą czuwa trochę przewodnik, który przeprowadza z utworu w utwór – stąd też tytuł, który sugeruje, że to album w stylu „the best of”. Jak tego słucham to czuję, że ktoś to puszcza, słyszę, jak zapala kadzidła White Sage. Na No Fun tego nie było.

Ta płyta jest też na swój sposób polska, kiedy odwołujesz się do naszej kultury przez duchologię. Znów przywołam Wojtka Kucharczyka, który stworzył taki ciąg skojarzeń: Stanisław Wyspiański, Andrzej Żuławski, Andrzej Korzyński i Robert Piernikowski. Dobre Duchy nagrane z Kachą Kowalczyk z Coals świetnie to pokazują.

Ta płyta nie jest miejska, momentami jest nawet leśna. Sceneria jest wymieszana. Pomysł na dobre duchy wjechał mi to głowy jak włączyłem telewizor, w którym była jakaś tańsza wersja Władcy Pierścieni. W pewnym momencie drużyna krasnoludów i wojowników schroniła się w tajemniczym lesie, a jeden z nich powiedział, że wierzy w dobre duchy, które nad nimi czuwają i ufa, że mają ich w swojej opiece. Przypomniało mi się to, kiedy stanąłem przed mikrofonem i tak to poszło. A kiedy nagrałem refren i zwrotkę, wiedziałem od razu kogo tam zaprosić. 

Poza Kachą na The Best of Moje Getto jest wielu gości. Kiedyś w jednym wywiadzie zarzekałeś się, że unikasz featuringów bo rzadko kiedy dają zadowalający efekt. A tu Monika Brodka, Hades, Adam Repucha i Michał Fetler, który w Dobrych Duchach gra na saksofonie. Każda postać z innego świata.

Wiedziałem, kogo dokładnie potrzebuję i do czego. To konkretne osoby w konkretnym miejscu.  Znów porównam to do filmu, znów do Jarmuscha: gdy pojawia się Tom Waits wiesz, że jest tam sobą, a jednocześnie kimś innym.

Pojawienie się Michała Fetlera to odwołanie do Kenny’ego G, a w zasadzie Roberta Chojnackiego. Potrzebowałem czegoś maksymalnie polskiego, co u źródeł wcale polskie nie było. Chojnacki jest dla mnie esencją polskich marzeń o wielkim świecie i równocześnie polskim field recordingiem. Popatrz na De Mono – gdybyś wziął wszystkie miłości i tęsknoty, osobiste historie, które wydarzyły się przy ich muzyce i to, jak wtedy wyglądały ulice to właśnie takie solo jest symbolem czasów sprzed 20 lat.

Podobnie jest z disco polo, o którym sporo się teraz mówi. Właśnie widziałem wystawę „Disco Relax” poświęconą tej muzyce, a pokazywaną w Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Przez długi czas to był wstydliwy element kultury, a teraz jest w państwowej instytucji, opowiada o kulturze i o Polsce.

Kiedy wyłączymy estetyczną czy moralną ocenę muzyki, pojawia się perspektywa i zajebiste konteksty do rozkminy. To samo dotyczy nowych rzeczy w muzyce.

A jak widzisz tę opowieść przez pryzmat zaangażowania w tematy społeczne? „Trwamy” mimowolnie urosło do takiego hymnu. Takich wątków na płytach Synów i twoich solowych wydawnictwach jest sporo.

Wątki społeczne są chyba mimowolne i jeśli się pojawiają to nie stanowią jakiegoś stanowiska,  są raczej tłem, elementem scenerii. Nie oceniam rzeczywistości i nie wydaję sądów. No Fun było szamotaniem się z rzeczywistością, The Best of Moje Getto jest medytacją rzeczywistości.

Osobista perspektywa jest tu punktem wyjścia do zarysowania szerszego, może bardziej uniwersalnego kontekstu.

Podam ci przykład. Na The Best of Moje Getto pojawia się Monsanto, koncern, którego sprawki są mocno podejrzane. Ta nazwa skojarzyła mi się z imieniem i obrazkiem świętego – kiedy wpadam odwiedzić babcię to zawsze wychodzę od niej z plikiem takich obrazków. Wyobraź sobie, że całe osiedle modli się do świętego Monsantego, który ich wykorzystuje i zatruwa. Wizja niby fantastyczna a jednak bardzo realna.

A co z tym gettem z tytułu? Zamykanie się w nim nie kojarzy się dobrze.

No bo świat to getto. Mój i twój.

Ten świat jest zakorzeniony w miejscu? Zaczęliśmy od Świnoujścia, przywołałem cytat z Napszykład. We „Śnie” na płycie Sen rapujesz: zabierz mnie nad morze, białasie nad morze, a w „Drive By”: na mieście WWO białas wygląda obco / Ej Poznań Wilda / Kino Wilda co? / Szamano-kimono. Które z tych miejsc jest twoje?

Wszystkie są moje. Moje korzenie są trochę skomplikowane. Kiedyś z tego powodu ubolewałem, dziś wyciągam z tego rozkminy.