Krakowska impreza nie od dziś udowadnia, że festiwal nie może być bytem oderwanym od rzeczywistości. Tegoroczny motyw przewodni i idące za nim działania pokazały to jednak najwyraźniej z dotychczasowych edycji.

Tekst i zdjęcia: Jakub Knera

>>>Read in English<<<

Zobacz całą galerię zdjęć z festiwalu na FLICKR

Kiedy w mrocznej przestrzeni Kuchni Duke Utauwa gra, pobudzając tłum do zabawy, Mczo Morfani w jeansowej kurtce stoi z boku sali. Na tle białych kafli i szyb działowych wygląda niepozornie, jak jeden z uczestników imprezy. Już za chwilę, niczym tygrys szykuje się do skoku na scenę, która w tej kameralnej, najciekawszej przestrzeni Hotelu Forum, znajduje się na wysokości publiczności. Kilkanaście minut później, kiedy ludzi jest coraz więcej, frenetyczne singeli przyspiesza, Mczo podbiega do kompana, który stoi za stołem z laptopem i zaczyna rapować do mikrofonu w szalonym tempie. O singeli można pisać wiele, ale energia tej muzyki objawia się na żywo, na imprezie. Szybkie tempo, które zmusza do tańca, ma w sobie jednocześnie coś radosnego, innego niż bardziej mroczny gqom czy chociażby techno. To kwintesencja zabawy ale też dzikość, wykrzykiwane teksty, reakcja na rzeczywistość; muzyka o społecznym znaczeniu. Ale też duża społeczność – rok temu do czerwoności Unsound rozgrzał w tym miejscu duet Bamba Pana i Makaveli; dzień wcześniej w tym miejscu grał Jay Mitta.

Zapamiętuję też moment przed innym koncertem: z mroku pomiędzy strefą gastronomiczną, a wejściem do Chandelier Room wyłania się twarz Angeli Carneosso (aka Laura Diaz). W przyciemnionym holu brutalistycznego obiektu mknie w kierunku sceny Ball Room w lśniącym i odbijającym wszystkie kolory make-upie na twarzy, który wygląda jak maska. Z zespołem Teto Preto gra godzinę po północy – czasem skręcają w kierunku disco z naleciałościami samby, ale na szczęście tych momentów jest mniej. Najlepiej gdy sugestywne bity dyktują imprezę rave – Carneosso, której kostium odsłania piersi i waginę, wygina się jak opętana, śpiewa i krzyczy do mikrofonu. Poza trzyosobowym zespołem towarzyszy jej półnagi tancerz Loic Koutana, który w prowokujących i zaczepnych “wyprowadza” ten show w kierunku publiczności. To także manifest, reakcja na rzeczywistość. Jeśli Mczo i Duke, wywodzący się z przedmieść Dar es Salaam, a za nimi cały nurt singeli emanują energią i dzikością, jak kiedyś punk, który w prosty sposób umożliwiał wykrzyczenie myśli za pomocą muzyki (na stole jest tylko laptop; muzyka powstaje często na programie typu Virtual DJ) to pochodzące z São Paulo Teto Preto wznawia brazylijską tradycję Tropicália z lat 60. Nie w sensie muzycznym rzecz jasna: koncert i performance są ich narzędziem buntu, pod hedonistyczną przykrywką zabawy upominają się o równość praw środowisk LGBT+ i punktują politykę prezydenta swojego kraju. Dosadnie, kiedy liderka, współtwórczyni zaangażowanego w środowiska queerowe kolektywu Mamba Negra na finał krzyczy: „Fuck Bolsonaro” i nikt nie powinien mieć wątpiwości, że muzyka jest abstrakcyjnym, oderwanym od rzeczywistości bytem. Kolejny moment, kiedy dźwięk zawłaszcza przestrzeń i krzyczy do ludzi to koncert indonezyjskiego duetu Gaber Modus Operandi. Ich wściekłej odmiannie hardore połączonego z elementami indonezyjskiej muzyki rytualnej i popu, towarzyszą animacje w jaskrawych kolorach, a do muzyki DJ Kasimyna na podejście tańczy, rapuje i krzyczy Ican Harem. Soniczny manifest porywa salę; trudno pozostać obojętnym.

Solidarność różnorodna

Unsound od kilku lat sprzyja takim manifestacjom, więc ten przemieszany konglomerat w tym roku nie dziwił. Krakowski festiwal jest daleki od podejścia postkolonialnego: nie ma tu showcase’ów, scen eksperymentalnych z muzyką spoza kręgu zachodniego, każdy jest równy – obok siebie grają osoby z Nowego Jorku, Londynu, Szanghaju i Kampali; heteroseksualne, homoseksualne, biseksualne i transpłciowe. Festiwal nie podąża za modą, raczej ją dyktuje. W tym roku jednak motyw przewodni imprezy dodawał jej głębszego wymiaru. Zwłaszcza po wydarzeniach towarzyszących Marszowi Równości w Białymstoku w lipcu. Unsound zapraszając takich a nie innych artystów, postanowił przypomnieć o roli sceny klubowej i jej tradycji społecznego zaangażowania. Nie tylko podczas koncertów, ale i najbardziej rozbudowanego w historii programu dyskusyjnego. Ale też w takich prostych czynnościach jak troszczenie się o ekologię – od darowizn dla Ziemi (z których zostaną zasadzone drzewa), przez zachęcanie do korzystania z bidonów (wprowadziłbym jeszcze kubki wielorazowego użytku z kaucją), po memiczne zobrazowanie motywu przewodniego w wykonaniu Bolesława Chromrego. W końcu jego potencjał zadziałał poza przestrzenią internetu, co pozwoliło lekko wytarte ze znaczeń pojęcie “solidarności” doskonale zaktualizować.

Mocnym punktem programu, który temat motyw przewodni podjął było międzypokoleniowe połączenie sił zespołu Dominika Strycharskiego i Orkiestry Dętej Ziemi Mazowieckiej. Chociaż koncert obronił się sam, powinna go poprzedzić projekcja filmu (w programie zaplanowana niestety na dzień później; mogłyby to być też wizualizacje z fragmentami ujęć) Jaśminy Wójcik Symfonia Fabryki Ursus, który był dla niego zaczynem. Zawadiackie, trochę weselne a trochę festynowe brzmienie orkiestry świetnie przeplatało się ze zwartym graniem Pawła Szpury, Wojtka Jachny, Barbary Drążkowskiej i Zbyszka Kozery. Przegląd epok i stylistyk: od zakładowych zawodzących melodii, przez improwizowane, jazzowe partie, po narastające quasi pop-rockowe formy. Przejmujący koncert i jedno z najmocniejszych wydarzeń festiwalu. Mnóstwo znaczeń, muzyczna opowieść o transformacji ustrojowej w Polsce na przykładzie jednej z najbardziej znanych fabryk. W sam raz na trzydziestolecie wyborów z 1989 roku. 

Ten styk osobowości, kontekstów i tradycji jest na Unsound najciekawszy, a takich momentów, manifestujących złożoność świata było sporo. Kilka najciekawszych koncertów było w centrum uwagi dosłownie, wśród publiczności. W HHY & Kampala Unit pełne pogłosów środowisko dźwiękowe budował Jonathan Uliel Saldanha razem z trębaczką Florence Lugemwą. Tyle, że najwięcej do powiedzenia miał ugandyjski perkusista Omutaba, który na perkusjonaliach grał w szalonym tempie, skupiając całą uwagę na sobie. Uwalmassa na żywo zaprezentowali połączenie elektroniki i brzmienia kendanga, jednego z rodzajów gemelanu, a Erwan Keravec, grający na dudach o pierwszej w nocy, stworzył wciągającą i hipnotyzującą kompozycję, co przyciągnęło też wielu imprezowiczów (dominujących nad uczestnikami festiwalu z całego tygodnia). Ten lokalny koloryt z wielu stron świata jest tu czymś naturalnym; nie marginesem, ale nieodłącznym elementem programu. I nie raz ciekawszym niż punkty programu zapowiadane bardziej szumnie: performance The Caretaker, który na Unsound występuje chyba tylko dlatego, że jest zapraszany, a nie bo ma coś ciekawego do powiedzenia w formie koncertowej (lepiej wypadł tworząc instalację dźwiękową do wystawy Ivana Seala); koszmarny koncert Eli Keszlera (mógłby zagrać solo!) i Nate Boyce’a – pełen progrockowych, mdłych i przegadanych solówek tego drugiego; nudnawy i zmierzające donikąd widowisko Lifetime Klein w ICE.

Zobacz całą galerię zdjęć z festiwalu na FLICKR

Solidarność bez granic

Granice między zachodnią a niezachodnią perspektywą zamazał już koncert otwarcia. Pochodzący z Iranu Sote zagrał razem z Arashem Bolouri na santurze i Pouya Damadi na tarze, ale w żadnym wypadku nie wolno na tę muzykę patrzeć jak na “połączenie tradycyjnych akustycznych instrumentów z futurystyczną elektroniką” czy “uwspółcześnianie tradycji”. Ebtekar jest wyjątkowy bo te narzędzia – tradycyjne instrumentarium irańskie, syntezę dźwięku i elektronikę – traktuje na równi. Na Parallel Persia często trudno rozpoznać co powstaje na laptopie, a co jest żywą grą, natomiast koncert świetnie zobrazował metodologię całej trójki muzyków. Instrumenty dogrywały tu swoje partie do elektroniki Abtekara, ale były też przez niego filtrowane, tworząc skalowe wariacje i czasem bardzo odhumanizowany dźwięk. Te dwa światy równolegle zagrały w pełnej symbiozie i w tym właśnie tkwi wielkość tego twórcy. Mocnym punktem był koncert Portugalczyka João Pais Filipe, który grał z Burntem Friedmanem – było ciekawie i motorycznie, kiedy perkusjonalia rozwijały się na tle korgowych kolaży Niemca, często łudząco przypominające jego dokonania z Flanger. Ale nie będę ukrywał – Filipe wspaniale wypada solo i w pojedynkę powinien do Krakowa jeszcze zawitać. 

Zmianą stałych festiwalowych sytuacji – kiedy “gwiazdą” jest ktoś zza granicy – był koncert Wacława Zimpla i Jamesa Holdena. To ten pierwszy był spiritus movens – najpierw miał zagrać z Samem Shackletonem, który niestety nie dotarł do Krakowa. Zastąpił go kolega po fachu, z którym klarnecista grał już w składzie The Animal Spirits. Autor The Inheritors snuł melodie i improwizacje na syntezatorze modularnym, ale dosyć zachowawczo, cały czas ustępując pola Zimplowi, który był tu jaśniejszym punktem. Zarówno kiedy zawodził frazami na dęciaku, jak i wtedy gdy zasiadł za klawiszami. Była w tym porywczość i energia, co pokazało, że w elektronice doskonale się czuje (ale na koncert z Shackletonem będę czekał). 

Intensywnym przeżyciem były dwa tria, które tworzą muzykę konsekwentną, w Hotelu Forum – naznaczonym klubowo – funkcjonujące trochę jak koloryt. Najpierw Lotto, ekstraklasa, która rytm redukuje, ale tworzy gęstą tkankę pełną transu i pulsacji. Widziałem ich w ciągu roku trzykrotnie i za każdym razem zaprezentowali się inaczej, a jednocześnie pociągająco, pełni siły i witalności. Koncert na Unsound był tego kwintesencją, nie mają sobie równych. Później Polonka, najbardziej osobny zespół festiwalu – najnowszy, trochę pominięty album tria jest fantastyczny i był to doskonały punkt wyjścia do snucia muzycznych wariacji. Jan Młynarski prowadził perkusję surowo, rytmicznie, a jednocześnie bardzo rdzennie. Piotr Zabrodzki grał na pozytywie organowym przebojowo, ale też zawadiacko snuł nieoczywiste chwytliwe melodyjki. Z kolei Michał Górczyński cedził frazy na klarnecie basowym, który swoim pulsującym charakterem jest bardzo wyrazistym elementem tej muzyki. Całość spowita w czerwonych światłach wyłożonej dywanami i pełnej okrągłych kanap The Secret Lodge była oniryczną wyprawą, która z jednej strony kojarzyła mi się ze ścieżkami dźwiękowymi do starych polskich bajek, a z drugiej w głąb Afryki.

Solidarność parytetowa

Za wiele mocnych punktów programu odpowiadały kobiety, co cieszy w zdominowanych przez mężczyzn line-upach. Świetnym flow imponowała MC Yallah której towarzyszył Debmaster. Genialny rap i charyzma tegoroczny album Kubali pokazały lepszym świetle, co publiczność natychmiast podchwyciła.

Lyra Pramuk otwierając koncert Sunn O))) zaprezentowała przegląd skal głosowych, które w delikatnej otoczce elektroniki były bardziej przyciągającym punktem niż danie główne wieczoru. Podobnie chwilę później Katarzyna Smoluk-Moczydłowska, Agata Harz (Księżyc) i Barbara Wilińska, mdłemu “widowisku audiowizualnemu Roly’ego Portera i MFO” dodały kolorytu i życia, niestety na krótko. Mocny punktem programu w Kuchni był set 33EMYBW, która stworzyła nieoczywistą, ulegającą ciągłym metamorfozom wizję muzyki klubowej, futurystyczną, a jednocześnie płynną i wciągającą.

Czarny koń to Mentos Gulgendo, nowy projekt sióstr Nowackich, znanych z WIDT. Ich rezonująca w wykafelkowanej przestrzeni Kuchni muzyka była minimalistyczna w formie, a jednocześnie niepokojąca. Obie grały na elektrycznym pianie Godwin, stopniowo, trochę nierówno rozwijając drenującą muzyczną suitę. Publiczność gęstniała, przestrzeń czerwieniała od świateł, ale eksplozja nastąpiła wtedy, gdy Antonina podeszła do mikrofonu aby wylatującym pod sufit śpiewem wywoływać duchy tego miejsca; niezidentyfikowanymi słowami budowała muzyczny rytuał modernistycznego gmachu. Relację muzyka-miejsce świetnie udało się zbudować podczas koncertu Chernobyl w siedzibie Telkom na postawionej po środku scenie zagrał. Hildur Guðnadóttir wcale nie była liderką. Świetnie zaaranżowana dźwiękowo przestrzeń bardziej niż tradycyjny koncert przypominała instalację site-specific, tym bardziej dlatego, że kompozycje z serialu mają formę bardziej ilustracyjną; autonomicznie, zwłaszcza w sytuacji koncertowej, nie porywają. Wiolonczelistka nie zagrała na swoim instrumencie ani sekundy, a jej głównym znakiem rozpoznawczym był głos, wybrzmiewający wspaniale w industrialnej hali. Chris Watson i Sam Slater czujnie budowali wokół niej dźwiękową tkankę, a halogenowe oświetlenie było zgrane z wielokanałowym nagłośnieniem (brawo Francesco Donadello), co tworzyło mroczny i wciągający klimat, podbity intrygującą grą świateł (brawo Theresa Baumgartner).

Solidarność zaangażowana

Adekwatną przestrzeń zyskał Robert Henke, na Unsound w Auli Akademii Wychowania Fizycznego. CBM 8032 AV okazał się intrygującym popisem wykorzystania archaicznego sprzętu do stworzenia muzyki z przeszłości, która jednak bardzo dobrze broni się dziś – wiele stanowi kontekst, w którym powstaje. Rytmiczne akrobacje i gęste noise’eowe formy przekute na wciągającą narracyjnie strukturę zaowocowały chwytliwym i pełnym mocnych momentów koncertem. A cztery komputery i charakterystyczne wizualizacje zielonych ciągów kodów na ekranie wzmocniły odbiór tego widowiska. Moment, kiedy twórca wystukuje kody na klawiszach starego sprzętu aby wprowadzić kolejne kody, tłumaczone na dźwięk, zapamiętam na długo.

Zobacz całą galerię zdjęć z festiwalu na FLICKR

Na Unsound jeżdżę od 2008 roku z przerwami (edycje 2010, 2011, 2013, 2014, 2015, 2018 relacjonowałem). Często mam wątpliwości do wielu punktów programu: czy część artystów lub im podobnych znalazłaby się w programie gdyby nie platformy współpracy (wydawało się, że koncert Keraveca, który swego czasu grał na Warszawskiej Jesieni, mimo że ciekawy, znalazł się wyłącznie ze względu na współpracę Shape); czy zamiast zapraszać wielu wyniesionych na piedestał twórców kolejny raz, lepiej nie byłoby zamienić ich na mniej wyhajpowanych artystów (przegadany i zbyt ekscytujący się samym sobą zespół Holly Herndon aż prosi się o reprezentację kogoś z New Weird Britain, o której opowiadał John Doran). Tyle, że mocnych punktów jak co roku nie brakowało. Kuratorzy szukają nowych sposobów odbioru – po kościołach i syngogach penetrują inne przestrzenie Krakowa. Czasem dźwiękowy manifest następował niepostrzeżenie. Jak w Kopalni Soli Wieliczka, gdzie niezbyt dobre nagłośnienie położyło koncert The Necks – szerokie spektrum detali w ich muzyce powinno pochłaniać z każdej strony – a koncert Felicii Atkinson w pewnym momencie zbyt senny, nie do końca mnie przekonał. Tym, co zapamiętałem z tego wieczora najbardziej, był finał setu dj’skiego Philipa Sherburne’a, który po kilkudziesięciu minutach puszczania elektronicznej muzyki, zagrał „Blue Train” Coltrane’a w wykonaniu Raphaela Rogińskiego. Utworu gwiazdy jazzu wykonany na spreparowaną gitarę to gest polityczny. Włączenie go na finał w tym miejscu, pod ziemią, dla zasłuchanych w elektronice odbiorców też.