FLY or DIE II ma swobodę obecną na debiucie, ale nowy wachlarz pomysłów. Jaimie Branch z kolegami nie osiada w konwencji, pozwala sobie łamać ją na wiele sposobów. Ten album to fascynujący przegląd tego jak żywo reagować na rzeczywistość – tę w sali prób, w sytuacji koncertowej, ale też na scenie geopolitycznej.

>>>Read in English<<<

Jaimie Branch przez kilka lat była sidemanką w wielu jazzowych i improwizowanych projektach. Z impetem weszła na scenę dopiero kiedy wydała swój album jako liderka – błyskotliwe Fly or Die ukazało się w 2017 roku w chicagowskiej wytwórni International Anthem, wyłapującej oryginalnych i świeżych twórców młodego pokolenia. Debiut trębaczki zachwycał lekkością i sposobem tworzenia: część stanowiły nagrania koncertów, część sesje zaaranżowane w studio; część to spontaniczne improwizacje, inne fragmenty to dopracowane w postprodukcji kompozycje. Branch momentalnie namieszała na scenie jazzowej, jej album znalazł się w podsumowaniach, a charakterystyczny miejski, rozbujany, hiphopowo-jazzowy styl zyskał z miejsca grono fanów, w tym mnie. Na szczęście nie uderzyła jej do głowy woda sodowa. A ja przy okazji miałem okazję przeprowadzić z nią ostatni okładkowy wywiad dla Popup, który od tej pory zapadł w ciszę (zrecenzowałem też album).

Dwa lata później ten sam imprint wydaje kolejny album z tytułem wydawałoby się bez rewolucji: FLY or DIE II: bird dogs of paradise. W środku dziewięć utworów, które łączy podobna do debiutu metodologia, ale trębaczka idzie o krok dalej: śpiewa. Zaledwie w kilku utworach, ale to wymownie – w “prayer for amerikkka” (przy zawodzącym chórze kolegów z zespołu) przywołuje do porządku prawicową stronę Ameryki krzycząc “we’ve got a bunch of wide-eyed racists”, aby w finale z politowaniem, a może i miłością zawołać “a love song for assholes & clowns”, bo przecież nie można skazać ich na wygnanie. Po drodze mocno rozpycha się w jazzowej estetyce – zmierza w kierunku bluesa w rozbujanym “prayer for amerikka”, aby w drugiej części zahaczyć o folk czy lekko westernowy posmak, kiedy na trąbce świdruje niczym Chuck Mangione. Pomiędzy tymi piosenkowymi wręcz formami kwartet (tym razem w składzie z Lester St. Louisem na wiolonczeli, Jasonem Ajemianem na kontrabasie i Chadem Taylorem na perkusji) daje się ponieść: “twenty-three n me, jupiter redux” to zwarta i zawodząca opowieść, gdzie zdublowane trąbki przeplatają się z orkiestralnymi perkusjonaliami i syntezatorem w tle; utwór tytułowy to free-jazowy popis psich zawodzeń wprost z koncertu. domknięty dynamicznym i żywiołowym “nuevo roquero estéreo” o latynowskim posmaku. Z kolei “lesterlude” to popisowe solo na wiolonczeli, a cały album otwiera senny, trochę ambientowy popis Smitha na mbirze i odlatująca wiolonczela. To muzyka z pogranicza, a kwartet Branch brzmi jak przydroży zespół muzycznych gringo, szwędających się po mieście, gdzie różne pomysły i idee łączą się w sugestywną, a także politycznie umocowaną wypowiedź. FLY or DIE II ma swobodę obecną na debiucie, ale nowy wachlarz pomysłów. Jaimie Branch z kolegami nie osiada w konwencji, pozwala sobie łamać ją na wiele sposobów. Ten album to fascynujący przegląd tego jak żywo reagować na rzeczywistość – tę w sali prób, w sytuacji koncertowej, ale też na scenie geopolitycznej. Branch jest jak koleżanka z sąsiedztwa, jednocześnie przenikliwa i oryginalna w kształtowaniu muzycznego języka.

Jaimie Branch, FLY or DIE II: bird dogs of paradise, International Anthem