Odbywający się na środku Atlantyku Tremor to miejsce szukania tożsamości: muzyków, którzy na nim grają, tożsamości lokalnych kultur i tego, czym może być festiwal w zglobalizowanym świecie.

Tekst i zdjęcia: Jakub Knera

>>>Read in English<<<

Zobacz całą galerię zdjęć z festiwalu na FLICKR

Azory to nie Madera, o czym warto uprzedzić na początku każdego, kto stereotypowo ten archipelag wysp może wyobrażać sobie przez pryzmat piaszczystych plaż wyłożonych leżakami i tłumami turystów. Przestrzegł, a raczej zachęcił mnie tym Gabriel Ferrandini, muzyk Red Trio, od którego dowiedziałem się o Tremor – w tym roku odbyła się szósta edycja, a ja na tym wydarzeniu byłem drugi raz. Azory są mniej turystyczne, bardziej swojskie, naturalne i nie dosięgnęła ich jeszcze komercjalizacja. – Są bardziej portugalskie – mówi Ferrandini. – Natura nie jest na nich jeszcze tak zniszczona jak na Maderze – powiedział Duarte Ferreira, współautor wystawy “Sístole”, która w trakcie festiwalu odbywała się w funkcjonującej od roku w Ponta Delgada Galeria Brui. Dźwiękowiec meszka na Maderze i za rok poza Sao Miguel, na której odbywa się festiwal, chce odwiedzić kolejne wyspy z azorskiego archipelagu. Wcześniej, zainspirowany pobytem na nim, razem z fotografem Renato Cruz Santos stworzył bajkową, dźwiękowo-fotograficzną podróż do wnętrza azorskiej ziemi, gdzie kolory przyrody zaskakują, a pulsująca natura nęci tajemnicą. Dobry wstęp do festiwalu.

Program Tremor jest przez organizatorów i kuratorów traktowany niezwykle szeroko – od elektroniki, przez muzyke free, plemienne brzmienia, gitarową tradycję po folk i muzykę etniczną. Primavera Sound w mikroskali, na długo przed jej masową komercjalizacją. Bez gwiazd alternatywy, za to z ciekawymi nazwiskami i silną reprezentacją portugalskiej sceny.

W tym roku headlinerem jednak była mgła. Wyspa w niej tonęła co spowodowało przetasowania w programie, ale też doświadczanie tego miejsca (bo organizatorzy zachęcają do wycieczek, odwiedzania lokalnej gastronomii dzięki różnym mapkom i promocjom). W miejscowości Furnas, gdzie  parku Terra Nostra miał odbyć się pierwszy koncert w legendarnych już źródłach termalnych (tak było przed rokiem), okazało się, że warunki pogodowe były na tyle uprzykrzające, że nie dojdzie on do skutku. Oba koncerty odbyły się w lekko socrealistycznym kasynie – szkoda, bo post-punkowy YinYin świetnie sprawdziłby się w ciepłym basenie. Ta wycieczka to jeden z trzech wieczorów w ramach tzw. Tremor na Estufa czyli sekretnych koncertów. Nikt wcześniej nie wie kto i gdzie zagra – informacja pojawia się o określonej godzinie, po czym wszyscy jadą w podane miejsce – każdego dnia inne.

Szukanie tożsamości

Tremor to też dobra okazja do poszukiwania tożsamości. Przede wszystkim wśród występujących na nim artystów. – Przyszłość nie ma płci – powiedziała na odbywającej się w samo południe 10 kwietnia dyskusji w hotelu Neat Avenida, Odete, autorka rewelacyjnej tegorocznej płyty Matrafona. Wyjaśniła też, co ów tytuł oznacza w języku portugalskim: mężczyznę, który ubiera się jak kobieta (na południu kraju) albo kobietę, która ukrywa twarz, przez co nie da się rozpoznać jej płci (na północy). – A jak jest na wyspach? – spytał ktoś z publiczności, niby żartując, ale jednak puentując rozmowę. Bo odseparowane geograficznie i przez wiele lat komunikacyjnie Azory to przestrzeń o zupełnie inny charakterze niż kontynentalna Portugalia.

To szukanie tożsamości lub odnajdywanie się w natłoku różnych kultur i zglobalizowanej popkultury było widać, a przede wszystkim słychać podczas kolejnych dni na koncertach.Psychodeliczne trio Fumaca Preta w Arco 8 postawiło na misz-masz funku, nurtu tropicalia, rocka, muzyki brazylijskiej i latynowskiej. Z właściwą sobie swadą podeszli do niej z humorem i ironią, często kłaniając się kliszom muzyki rockowej i hard rockowej. Ale czasem zbyt intensywnie i długo, więc pod koniec było trochę mdło i całość się przejadła. Wieczór zamknęła Odette, która właśnie muzyczny popkulturowy mix przedstawiła go w bardzo odświeżającej dyskotekowej i elektronicznej formie, pełnej luzu i energii.

Tożsamości z przymrużeniem oka szukał, czy wręcz bawił się nią, David Bruno podczas Tremor Na Estufa w malowniczym Ribeira dos Caldeirões dzień później, gdzie w towarzystwie gitarzysty zagrał materiał z debiutanckiego albumu O Último Tango em Mafamude – trochę nostalgiczny, wyglądając w kierunku lat 80, trochę kiczowaty w stylistyce balearic, przy prostym hiphopowym bicie i ciepłym brzmieniu gitary.

Tego samego dnia po powrocie do Ponta Delgada w gorącej i dusznej sali Ateneu Commercial ciężko było się odnaleźć, chociaż ciekawie zabrzmiał tam Pop Dell’Arte – portugalskie skrzyżowanie The Fall z Joy Division o bardziej pogodnym zabarwieniu. Ale tylko – ze względu na temperaturę – na chwilę, bo dłużej nie ciężko było tam wytrzymać. Ciekawiej było we foyer Teatru Micaelense, gdzie w składzie rozszerzonym do duetu zagrał Jacco Gardner. To eksploracja tożsamości przestrzennych i psychodelicznych kompozycji utrzymanych w duchu syntezatorowego i motorycznego kosmiche musik. Elektronicznych suit bardzo dobrze słuchało się w tej ciekawie oświetlonej scenerii, tylko zabrakło wciągającej narracji – w przeciwieństwie do płyty to był raczej zestaw utworów a nie płynna całość, na dodatek regularnie przerywanych momentami ciszy i oklaskami.

Najbardziej zróżnicowany program poszukiwań przypadł na piątek w Ribeira Grande. O tożsamości portugalskiego fado, jego interpretacji ale też potraktowaniu go jako doskonały punkt wyjścia do mówienia współczesnym językiem, można było przekonać się na koncercie Lula Pena w Museu Vivo do Franciscanismo. Koncert na gitarę i głos był intymny, przejmujący, ale niezbyt, dosłownie, przystępny. Kilku szczęśliwców mogło posłuchać artystki z bliska, spóźnialscy musieli zadowolić się muzyką słuchaną w nawie bocznej.

Złożone narracje o wielokulturowości skumulowały się w gmachu Centrum Sztuki Współczesnej Arquipélago, który znajduje się w budynku dawnego browaru, rozbudowanego o jego modernistyczną część. Najciekawiej wypadł kolumbijski duet Pedro Ojedy i Eblisa Alvareza, Chupame El Dedo – ich osobliwy pomysł aby przełożyć death metal na język cumbii na scenie wypada fenomenalnie. Oniemiająca i buzująca perkusja Ojedy spotykała się w połowie drogi z samplami i syntezatorowymi wygibasami Alvareza, a dwa wokale – growlingowy i nieco dziecięcy świetnie się wzajemnie kontrapunktowały. Efektowna i barwna muzyka, bazująca na pastiszu, ale też potężnej dawce energii. W sali Black Box Cristóvão Ferreira i Tupperwear stworzyli mało przekonujący mariaż brzmienia fortepianu i elektroniki – partie pianina z narastającym bitem w 2019 roku trącą mocno myszką.

W tym samym miejscu swojej muzycznej tożsamości szukała Lafawndah. Początkowo całkiem pomysłowo wspólnie z perkusistką Valentiną Magaletti tworząc na wpół muzyczny spektakl, później z czasem coraz bardziej popowo, ale jakby bez pomysłu po kolei prezentując utwory z nowej płyty Ancestor Boy – z dużą częścią muzyki puszczanej w formie sampli, a perkusjonaliami w zasadzie zredukowanymi do ornamentów. Przydałby się bardziej rozbudowany zespół i większa przestrzeń. Jak Teatru Ribeiragrandense, gdzie godzinę później zagrali (czy też wykonali koncerto-performance) Teto Preto. To pięcioosobowy kolektyw, muzycznie utrzymany w obłędnym technoidalnym i ravewowym klimacie, a wizualnie taneczno-teatralny za sprawą Angeli Carneosso i tancerza Loic Koutana. W półnagich, odsłaniających czasem te wszystkie intymne miejsca, które zazwyczaj są zasłonięte, strojach wyglądali co najmniej ekstrawagancko. Dla niektórych może i kontrowersyjnie, ja nie wiem natomiast czy ten sceniczny atrybut był konieczny. Elektroniczna, pulsująca muzyka Teto Preto przekonuje sama z siebie i w tej przestrzeni wybrzmiała bardzo dobrze.

Zobacz całą galerię zdjęć z festiwalu na FLICKR

Burzykowe szlaki

Swojej tożsamości, trochę nieśmiało, szukała Haley Heynderickx, która pomiędzy uroczymi i szczerymi folkowo-bluesowymi piosenkami w Igreja do Colégio dzień później, opowiadała o genezie swoich piosenek, polityce w USA, ale też odmiennej mentalności Amerykanów i Portugalczyków z rozbrajającą szczerością co chwilę się ciesząc. Trochę ze swoją muzyką nie przemówił do publiczności Hailu Mergia, który przecież gra porywające koncerty. Tyle, że nie w wersji siedzącej, bo na sali głównej Teatro Micaelense w takiej formie jego muzyka się nie sprawdziła – koncert Etiopczyka zakończył się bez entuzjazmu publiczności i przy prawie pustej sali. Pewnie o wiele lepiej sprawdziłby się w przestrzeni Coliseu Micaelense, gdzie doskonale odnaleźli się Bulimundo z Wysp Zielonego Przylądka, prekursorzy nurtu funaná. To był błyskotliwy i barwny koncert, w którym rock łączył się z jazzem, elektroniką i rozbujanymi melodiami. Wszystko w ciepłych i pulsujących barwach zagrała zespół z niemal tuzinem muzyków. Po kilkunastu latach przerwy są w doskonałej formie.

Grający po nich Moon Duo zagrali za to najgłośniej, serwując przestrzenne psychodeliczne spojrzenie na krautrock i rock psychodeliczny. Najciekawiej tego wieczora było jednak kilkaset metrów dalej – w Garagem Antiga Varela odbyła się wyprawa na poszukiwanie rytmu i pulsu w muzyce. Z powodu kłopotów pogodowych na wyspę nie dojechała część artystów (szkoda reprezentacji Nyege Nyege – najpierw odpadł DUKE, potem Jay Mitta), więc po zmianach programowych przed 23 na scenie z kwadrofonicznym nagłośnieniem pojawił się João Pais Filipe, perkusista o wybitnie oryginalnym podejściu do swojego instrumentu. Jego rytmiczne, momentami zahaczające o techno utwory gęstniały z każdą minutą trwania. Pomimo, że nie wykorzystał bębna basowego, brzmiał potężnie, wypełniając przestrzeń dźwiękiem szczelnie, od niskich rejestrów kilku floor tomów po okazjonalne, ale też łopoczące popisy na talerzach (własnoręcznie wyrzeźbionych!)

Jedynym problemem był pogłos w sali – dźwięki odbijały się ze wszystkich stron tak samo jak na koncercie Chupame El Dedo w Archipelago dzień wcześniej. Organizatorzy Tremor zazwyczaj świetnie lokują artystów, ale takie wpadki są warte poprawy (podobnie jak Lawafndah w zbyt małej przestrzeni muzeum sztuki).

Doskonale za to sprawdził się Lieven Martens, który przyjechał na Azory w ramach programu rezydencyjnego. To ważny element festiwalu, bo najczęściej wtedy powstaje muzyka zakorzeniona w miejscu i odwołująca się do niego bezpośrednio. Belg, który zajmuje się nagraniami terenowymi, we foyer Teatro Micaelense zaprezentował The Cow Herder, sonatę nagraną w hołdzie pasterzom z wyspy Corvo (poprzednio udokumentował wizytę na wyspie Pico) – nagrania terenowe połączył z subtelnymi punktowymi samplami pianina. Medytacyjny koncert, który nawiązywał do osobliwej natury tego miejsca. W końcu! Świetnie sfinalizował krótki występ, “grając” na bis kilkudziesięciosekundowe nagranie dźwięków wydawanych przez cagarro, azorskiego burzyka.

Opowieść o kulturach

Koncert Tremor, który widziałem jako ostatni to szaleni Hiszpanie z Za!, którzy na scenie stworzyli buzującą, rytmiczną i pulsującą muzykę, w oparciu o brzmienie perkusji, syntezatorów i sampli. Duet zręcznie żonglował gatunkami i dźwiękami, a jednocześnie zachował przy tym swobodę i werwę. W pewnym momencie na scenie dołączyli do nich tancerze i muzycy z Despensa Os Companheiros De Rabo De Peixe. Było głośno i radośnie. Z tym lokalnym zespołem tradycyjnym hiszpański duet dzień wcześniej zagrał jeden z koncertów w ramach Tremor na Estufa i dla mnie był to najważniejszy punkt festiwalu, dlatego piszę o nim na samym końcu.

Muzycy wspólnie przemaszerowali ulicami nadmorskiej Rabo da Peixe – tuż po dwóch innych zespołach: Despensa Amigos De São Sebastião i Despensa A.S. & Companheiros (w każdym składzie było pięciu muzyków i dziesięciu tancerzy z kastanietami) – razem tworząc barwną i wciągającą muzyczną fiestę. Do ich despensasas, tradycyjnego tańca, dołączyli zarówno festiwalowicze jak i miejscowi mieszkańcy, przystający wcześniej na przedprożach domów i wyglądający przez okna. Później wszyscy znaleźli się w Casa Do Espírito Santo Da Beneficência, aby stworzyć święto muzyki, ale też gloryfikować azorską tożsamość. W kluczowym momencie cała sala zaśpiewała radosną “Penzihno da Vila”, tradycyjną folklorystyczną pieśń Azorską. Ten moment, poza tym, że przejmujący – po wielu koncertach osadzonych w lokalnych kontekstach – najmocniej uzmysłowił siłę Tremor, ale też funkcję jaką może pełnić festiwal: być nie tylko miejscem prezentacji globalnych twórców, ale oryginalnych artystów, którzy czerpią z tradycji i pokazują ją w nowym świetle.

Festiwal w tym kwietniowym tygodniu był dla mnie – cytując Krzysztofa Czyżewskiego – małym centrum świata. Na Sao Miguel muzyka mówiła coś więcej, opowiadała o miejscu, do którego tradycji chce mi się osobiście wracać. Tak rozumiany festiwal nie tylko przedstawia muzykę, ale tez transmituje kulturę, także w nowej formie. Pomimo bardzo rozrywkowego charakteru oferuje coś więcej i przemawia tą nadbudową także dla przybyszów z drugiego końca Europy.

Zobacz całą galerię zdjęć z festiwalu na FLICKR

PS. Colin Stetson, który grał na festiwalu, pokazał, że po wielu latach kształtowania swojego muzycznego języka, ma silną i bardzo oryginalną tożsamość twórcy. Nie zdążyłem zobaczyć go w Ponta Delgada, ale widziałem i słyszałem dzień wcześniej w lizbońskim kościele Igreja St. George.