Dzień kobiet to dobra okazja, żeby przypomnieć o tym, że przedstawicielki tej płci tworzą dużo bardzo dobrej muzyki, o czym wciąż wiele osób zdaje się zapominać.
W jednym z salonów prasowych dorwałem podsumowanie muzyczne minionego roku. Na 8 osób wybierających najlepsze płyty, była tylko jedna kobieta. Na dwadzieścia albumów tylko dwa były autorstwa kobiet. Za mało kobiet słuchających muzyki? Za mało muzyki kobiet do wyboru? Dało mi to do myślenia, ale tytułu gazety nie zdradzę. Mam jednak wrażnie, że wciąż w podsumowaniach, ale i w pisaniu o muzyce brakuje ważnych albumów autorstwa kobiet.
Dlatego z okazji Dnia Kobiet postanowiłem stworzyć subiektywny wybór najciekawszych artystek, które wydały muzykę w minionych miesiącach lub wydadzą. To nie jest specjalny cykl poświęcony płci pięknej, bo jej muzyki warto słuchać na co dzień, a nie od święta. Niektóre z artystek są mocniej zaangażowane w kwestie polityczne, inne mniej, ale kluczowy jest oryginalny język, który prezentują często wyjątkowe osobowości, na które warto zwrócić uwagę.
Uwaga: to nie jest przegląd muzyki wszechczasów, ale ostatnich kilku miesięcy – nowości, które się ukazały i które niedługo zostaną wydane.
Siksa „palemosty nielegal”
Siksa po jednej z najlepszych ubiegłorocznych płyt, Stabat Mater Dolorosa a później także musicalo-wideo-arcie opartym na tym albumie wypuściła do sieci trwającą 25 minut epkę „palemosty nielegal”. Muzycznie wykorzystuje w niej album CSSABA (alter ego Nihila z m.in. zespołu Furia) stworzony niemal dekadę. To muzyka elektroniczna, ale ciężka, nierówna i często szorstka, co współgra z gorzką opowieścią o rodzinnym mieście Alex, Gnieźnie (Jesteś w Gnieźnie / w tym mieście z którego się ucieka daleko (…) bo nie macie na to miasto siły, nie macie na to mocy), spędzonym tam dzieciństwem i jedynej, jak się wydaje, słusznej decyzji: ucieczce. Deklamuje w bardzo melodyjny sposób, bliżej jej do rapu niż punkowego wykrzykiwania tekstów jak zazwyczaj. Ale jeśli się rozlicza, robi to sugestywnie i przekonująco
Tierra Whack „Only Child”
Jeszcze w 2018 pracowała jako konsjerżka, aż pod koniec maja wrzuciła do sieci Whack World, piętnastominutowy album, na którym każda piosenka trwała dokładnie 60 sekund (do każdego utworu powstał klip). W dobie instagrama i dekoncentracji uwagi, trafiła idealnie – w skondensowanej formie Whack zaprezentowała oryginalne spojrzenie na r’n’b, rap i współczesną elektronikę, jednocześnie śpiewając o codziennych problemach, damsko-męskich sprawach, czy czasami angażując się w tematy społeczne. W połowie lutego opublikowała „Only Child”, na którym rozlicza się ze swoim ex, a przy okazji w rapowej nawijce zahaczaj o feminizm i politykę (All men should be feminists, Donald Trump fucks immigrants). Kolejne piosenki już lądują na jej kanale – zapowiedź drugiej płyty?
Divide & Dissolve „Black Supremacy”
O tym, że muzyka bez wokali, może być polityczna, opowiadał ostatnio z Jim McHugh z Sunwatchers. Saksofonistka i gitarzystka Takiaya Reed oraz perkusistka Sylvie Nehill idą w myśl tej zasady – jako Divide & Dissolve grają potężny doom metal, jednak z wyczuciem i konsekwencją, budując wciągającą, mroczną formę, filtrując z quasi-jazzowymi elementami. Z mięsistą muzyką są więc szalenie wymowne, a dodatkowo cały czas podkreślają swoje społeczne zaangażowanie – obalić dominującą w USA supremację białych (więc tytuł utworu jest dosyć przekorny). Ale już wideo do „Resistance” odważne – artystki na pomnikach kolonistów rozlewają płyn przypominający mocz, co oburzyło wielu prawicowców do tego stopnia, że Youtube usunęło wideo (na szczęście je przywróciło). Oszczędny duet ma siłę także na żywo, a właśnie przygotowują nowy album.
Frk. Jacobsen „Thin Dry Sticks”
Frk. Jacobsen to projekt Anji Jacobsen, perkusistki, członkini zespołu Selvhenter I muzycznego kolektywu z Kopenhagi Eget Værelse. Na Thin Dry Sticks (to tytuł piosenki i albumu jednocześnie) Jacobsen gra na bębnach i śpiewa, a w efekcie razem z zespołem stworzyła album na pograniczu popu, post-punka, tropikalii i melodyjnych, rytmicznych piosenek. Jest miejsce na sugestywną perkusję i syntezatorowe zawijasy, ale też na opowieść o byciu matką i córką, doświadczeniu narodzin i śmierci. Często zahaczając o abstrakcję, ale też przebojowość, nie stroniąc od muzycznych eksperymentów i mieszania powagi z żartem.
Amirtha Kidambi Elder Ones „Decolonize the Mind”
W 2017 światło dzienne ujrzał projekt Elder Ones Amirthy Kidambi, pierwszy w którym była liderką. „Holy Science” czerpie z free-jazzu i tradycji karnatyckiej – najstarszej tradycji muzyki improwizowanej, a Kidambi z bardzo dobrym składem (Max Jaffe, Nick Dunston, Matt Nelson) prezentuje go intrygującej i świeżej formie, także podczas koncertów (w maju planuje odwiedzić Europę). Jednocześnie nie są jej obce sprawy społeczno-polityczne jak system rasistowski w USA, brutalność policji czy ruch Black Lives Matter – jeden z utworów dedykowała Ericowi Garnerowi, który zginął w wyniku opresji amerykańskiej policji. W ubiegłym roku śpiewała na rewelacyjnym albumie Code Girl z Mary Halvorson, a na wiosnę ukaże się drugi album Elder Ones. „Decolonize the Mind” będzie jednym z czterech utworów, które znajdą się na płycie o bardzo wymownym tytule From Untruth.#
700 Bliss „Cosmic Slop”
Moor Mother szybko zasłynęła ze swojego osobliwego języka muzycznego – z jednej strony poprzez niezwykłą dawkę szorstkiego noise (Mats Gustafsson i Joe McPhee podobno po jej koncercie nie mogli się pozbierać), ale też politycznego i zaangażowanego przekazu, który przejawia się w projekcie Black Quantum Futurism. 700 Bliss to efekt jej pracy z producentką Haram – noise miesza się tu z bitową pulsacją, pełną dźwiękowych ornamentów ale też przyjemnego i płynnego brzmienia. Jest inaczej niż w przypadku solowej twórczości oby artystek, a jednocześnie zyskują tu wspólne i wymowne pole do wypowiedzi – jak same mówią spa, to nieformalne miejscu spotkań kobiet, więc mówią to co chcą i jak chcą.
Adia Victoria „The Needle’s Eye”
Adia Victoria chciałaby zrobić z bluesa znów muzykę „groźną”, bo czuje, że zatraciła trochę swój wymiar. Silences, jej drugi album, który swój tytuł wziął od książki Tillie Olsen opowiada o strachu, miłości, kompromisach artystycznych, ale też kobiecej determinacji. Płyta wyprodukowana przez Aarona Deesnera z The National z korzeni i charakterystycznego brzmienia bluesa czerpie sporo, ale produkcyjnie jest czasem wręcz popowa, także dzięki drobiazgowo dopracowanemu brzmieniu, mnogości instrumentów i nastrojowi, choć ten bywa mroczny. Victioria brzmi na niej nawet europejsko niż amerykańsko i może dzięki temu jest tak komunikatywna i przekonująca.
Lafawndah „Daddy”
Pop jest dla mnie egzotyczny – wyznała swego czasu Lafawndah. Bo skoro słuchała nie-zachodniej muzyki, a wychowała się w pół-egipskiej i pół-irańskiej rodzinie w Paryżu, a potem długo mieszkała w Meksyku, gdzie zakochała się w salsie i cumbi, to trudno się temu dziwić. Jej spojrzenie na pop jest oryginalne – z jednej strony wplata brzmienia środkowowschodnie i rytmy karaibskie, z drugiej strony dużą rolę pełni tu wybujała i dopracowana produkcja, mocno osadzająca jej muzykę w scenie klubowej. Ma za sobą także wyjątkową współpracę z Midori Takada, której owocem jest ubiegłoroczna płyta Le Renard Bleu. „Daddy” zapowiada jej debiutancki album Ancestor Boy, który ukaże się jeszcze w marcu.
Angel-Ho „Pose”
Angel-Ho błyszczy i atakuje pomysłami jak kiedyś David Bowie albo Grace Jones. Pełnia przepychu miesza się u niej z kostiumami, barwnymi choreografiami czy zaangażowanym przekazem na temat cielesności i płciowości – sama określa się mianem bogini transu. Swoje początki stawiała już kilka lat temu w muzyce, ale też performance i teatrze, a muzycznie jej elektronika wybiega tak daleko poza szablonowe tory jak tylko się da – jest intensywna, zróżnicowana, pełna przepychu ale też dyskotekowego, surowego pulsu. Artystka bawi się swoim głosem, ale też ciałem poprzez różne, rzucające się w oczy kreacje czy plany na wielobarwne i złożone choreografie sceniczne. Muzycznie jest nieszablonowo, efektownie, ale intrygująco.
Ewa Justka „I Think I’m Having a Panic Attack”
Być może Ewa Justka to obecnie najbardziej bezkompromisowa artystka z Polski. Jej muzyka nie ma litości dla słuchacza – to zmasowany atak wielowarstwowego dźwięku, wygenerowanego przez nią na własnej produkcji syntezatorach. Przed końcem roku New York Hunted wydał jej epkę, teraz ukazała się kolejna – jeszcze bardziej przytłaczająca, złożona, ale też bardzo skrupulatnie zaplanowana. Soniczne pejzaże splatają się tu ze świdrującymi kwaśnymi brzmieniami syntezatorów (nie bez powodu materiał nosi tytuł Acid on Acid), a wszystko kumuluje się i wzajemnie napędza. Wielowarstwowe pomysły Justki są sonicznym atakiem na słuchacza, jednocześnie bogatym i zachęcającym do eksploracji.
Maja S. Ratkje „Sjå, Åmioda – og ikke en lyd kom mig fra strupen”
Maja Ratkje od wielu lat jest artystką wszechstronną, przekraczającą granice i angażującą się w wiele projektów – od muzyki elektronicznej, przez akustyczną po bazowanie jedynie na własnym głosie. Sult, jej najnowszy album powstał jako muzyka do baletu pod tym samym tytułem. Ratkje na jego potrzeby stworzyła ogromny instrument, na który złożyły się tuby pvc, basy, szklane perkusjonalia, czy elementy reagujące na powietrze. Słowem, zmutowane organy, a do tego śpiewa. W efekcie dostajemy muzykę prosta i sugestywną, oszczędną ale bogatą w różnicowane brzmienie instrumentu, sięgającą do minimalizmu, muzyki filmowej, a jednocześnie subtelnych i chwytliwych melodii.
Bitsy Knox & Roger 3000 „Om Cold Blood”
Om Cold Blood to album, który spokojnie dryfuje po powierzchni. Nic nie jest tu jasno określone, długie kompozycje dalekie są od piosenkowych struktur. Bitsy Knox nie śpiewa tylko tworzy barwną narrację wykorzystując spoken-word, która na tle delikatnie brzmiącej gitary i okazjonalnie pojawiających się klawiszy czy perkusjonaliów, tworzy złożoną i ciekawą opowieść. Na początku był performance, w którym tytułowy poemat zyskał muzyczną oprawę Rogera 3000, a potem pomysł przerodził się w wydawnictwo. To historie spisane spontaniczne, komentujące otoczenie, popkulturę, a czasem abstrakcyjnie przyglądające się upływowi czasu. Wciąga niesamowicie swoim spokojem, nastrojowością, ale też humorem i flaneurskim klimatem.