„Nie chcemy w żaden sposób legitymizować gęstych tłumaczeń, jakoby muzyka była jakimś abstrakcyjnym bytem. Wykorzystujemy muzykę i platformę, którą nam ona daje, aby iść naprzód i budować naszą pozycję i poglądy jako ludzi, nie tylko w aspekcie politycznym.”
Sunwatchers wracają. Nowojorski kwartet po fantastycznym II, wydanym w ubiegłym roku, nie zwalnia tempa i właśnie wydał swój kolejny album Illegal Moves. Ale już zapowiadają, że materiału nie brakuje im na następne wydawnictwa, co słychać – w międzyczasie ukazała się ich płyta koncertowa i efekt owocnej współpracy z Eugene Chadbourne’em.
Sunwatchers to jednak nie tylko niezwykła płodność muzyczna, ale przede wszystkim czerpanie z wielu tradycji – muzycy wychowani w duchu punka i etosu DIY sięgają do muzyki jazzowej (na Illegal Moves wprost bezpośrednio, przygotowując swoją interpretację kompozycji Alice Coltrane), minimalizmu, bluesa czy muzyki Tajlandii i Laosu, skąd pochodzi gitara Jima McHugha, który poszerza swoje zainteresowania w fenomenalnym składzie Drunken Foreigner Band.
Te wszystkie wpływy na Illegal Moves łączą się w zabójczej i szalenie ekspresywnej odsłonie, bardziej spójnej niż poprzednio i niezwykle sugestywnej. Także – a może przede wszystkim – są Sunwatchers znacząco osadzeni w tym co dzieje się tu i teraz, komentując rzeczywistość i angażując się w bieżące sprawy społeczne i polityczne. Poprzez udział w publicznych protestach, przekazywanie dochodów z albumów na organizacje pozarządowe, ale też wymowne okładki płyt. Oprawa wizualna II zachwycała celnością i prostotą, ale to co widzimy na okładce Illegal Moves jest potężnym prztyczkiem w establishment polityczny i kulturowy dzisiejszej Ameryki, jedną z najmocniejszych okładek ostatnich kilku lat.
To zespół wyjątkowy, sugestywny w wymowie i nieodłącznie związany z współczesnymi problemami, bo – jak opowiada poniżej gitarzysta grupy – nie widzą innej możliwości: muzyka nie ma być abstrakcyjnym bytem i prostą rozrywką, ale komentarzem osadzonym w codzienności i czynną reakcją.
Jakub Knera: Możesz wybrać pierwsze pytanie: możemy zacząć od elektrycznej lutni phin, na której grasz, okładki nowej płyty Sunwatchers albo politycznego aspektu waszej muzyki.
James McHugh: Okładka płyty w pewnym sensie odzwierciedla nasze poglądy polityczne, więc możemy zacząć od niej. Sam pomysł przyszedł mi do głowy w samolocie. Po raz pierwszy od jakichś 10 lat wróciłem do esejów Murraya Bookchina z tomu Post-Scarcity Anarchism. To bardzo radykalna, jedyna w swoim rodzaju książka o nowoczesnym anarchizmie – jako nastolatek byłem pod ogromnym wpływem idei i podejścia Bookchina, zresztą wciąż mogę się pod nimi podpisać. Miałem też przy sobie egzemplarz „Mad Magazine”, którego nie czytałem od jakichś 20 lat – to magazyn młodzieżowy z lat 60., który wciąż jest wydawany. Było tam dużo komiksów i tekstów satyrycznych– większość bardzo subwersywnych, praktycznie wszystkie dzieciaki, jakie znałem , to czytały. Miałem więc w ręku po latach oba te tytuły i nagłe zapaliła mi się w głowie lampka z pomysłem na okładkę płyty. Jej komiksowy styl wynika z bezpośredniej inspiracji konkretnym artystą związanym z „Mad Magazine”. Chciałem, żeby na okładce znalazła się bardzo radykalna, lewicowa, antykapitalistyczna propaganda przedstawiona w formie komiksu jak z „Mad Magazine”. Scott Lenhardt, który zaprojektował okładkę naszej pierwszej płyty, był wielkim fanem tego pomysłu i zaproponował coś, co znacznie przerosło moje pierwotne oczekiwania.
Podoba mi się też okładka waszego drugiego albumu. Jest bardzo poruszająca, ale tutaj chyba wykonaliście krok naprzód. Jeszcze więcej się tu dzieje.
Dzięki. Okładkę II wykonała nasza bliska przyjaciółka, Catherine Wheeler, podczas autokarowej podróży po Afryce. To była niespodzianka – a zarazem coś tak pięknego i niesamowitego, że po prostu wiedzieliśmy, że znajdzie się na okładce.
Nasze polityczne zainteresowania, poglądy, przekonania i zaangażowanie skrystalizowały się na długo przed objęciem władzy przez obecne elity w USA. Kiedy nagrywaliśmy ostatni album, w sytuacji wzrostu skrajnego, otwarcie deklarowanego rasizmu i faszyzmu, mieliśmy poczucie, że musimy tak samo otwarcie deklarować to, w co sami wierzymy. Jeśli nie będziemy przywiązywać do tego należytej wagi, nic z tego nie będzie.
Nie chcemy w żaden sposób legitymizować gęstych tłumaczeń, jakoby muzyka była jakimś abstrakcyjnym bytem. Celem naszego życia nie jest zapewnianie rozrywki dla bogaczy. Wykorzystujemy muzykę i platformę, którą nam ona daje, aby iść naprzód i budować naszą pozycję i poglądy jako ludzi, nie tylko w aspekcie politycznym.
I stąd wziął się pomysł okładki Illegal Moves.
To bezpośrednia wypadkowa naszych poglądów i głupkowatego poczucia humoru. Chcieliśmy, żeby to była taka wybuchowa mieszanka – z jednej strony okładka otwarcie polityczna i w pewnym sensie bardzo radykalna, z drugiej potraktowana nie do końca serio.
Polityczne i społeczne zaangażowanie to niezwykle ważny aspekt twórczości Sunwatchers. Pamiętasz, kiedy to się zaczęło? Czy było to częścią twojego życia, zanim pojawiła się w nim muzyka, czy może obie rzeczy wydarzyły się mniej więcej w tym samym czasie?
To się wydarzyło jednocześnie. Jako nastolatek mieszkałem w małym mieście na południu USA, w Karolinie Północnej. Odkrycie punk rocka zmieniło moje życie. To było dla mnie wejście w dorosłość, początek samodzielnego rozwoju. Równolegle z muzyką odkryłem też, jak nierozerwalnie związana z punk rockiem jest lewicowość. Zacząłem chodzić na punkowe koncerty, kiedy miałem 15 czy 16 lat, a jednocześnie dowiadywałem się o demonstracjach i ruchach politycznych, które nie były na pierwszych stronach amerykańskiej polityki, jako zbyt progresywne i w pewnym sensie radykalne z perspektywy mainstreamowego rozumienia polityki. W tym samym czasie poczułem się na tyle pewnie, że sam zacząłem grać. W punk rocku jest ten etos DIY i uczenia się samemu – jestem właśnie takim muzycznym samoukiem. To wszystko działo się równolegle. Odkryłem muzykę, która była dla mnie wielką inspiracją i pokazała mi, że świat nie kończy się na moim małym miasteczku na południu Karoliny Północnej. Zacząłem grać i chodzić na demonstracje – marsze przeciwko brutalności policji, różne lewicowe demonstracje i akcje, Jedzenie Zamiast Bomb, i tak dalej. To wszystko działo się jednocześnie, jakieś 25 lat temu. Historia pozostałych członków Sunwatchers wyglądała podobnie. Punk rock i undergroundowa muzyka uświadomiły nam lewicowość. Głęboko ubolewam nad tym, że te dwie rzeczy nie idą już w parze. Moim zdaniem, zdaniem Sunwatchers, undergroundowa muzyka, kultura i sztuka powinny nierozerwalnie łączyć się z progresywnymi poglądami politycznymi. Antykapitalistyczne poglądy powinny być nieodłączną częścią artystycznego undergroundu.
Większość punkowych i politycznie zaangażowanych kapel przekazuje tego rodzaju komunikaty ustami swoich wokalistów, ale muzyka Sunwatchers jest w 100% instrumentalna. Jak widzisz się w tej roli?
To bardzo ciekawe i zasadne pytanie – dlatego bardzo otwarcie prezentujemy nasze poglądy na okładkach płyt. Kiedy gramy, na stoliku, na którym po koncertach rozkładamy sklepik, mamy też różnego rodzaju informacje, na przykład darmowe ulotki i książki o politycznych ruchach, które popieramy. Mamy też grupę, w ramach której organizujemy wydarzenia: Music Against Mass Incarceration. Pod tym szyldem organizujemy benefity na rzecz abolicjonizmu więzień, benefity antywięzienne i antykapitalistyczne.
Brak wokalisty i tego rodzaju tuby dla naszych poglądów sprawił, że musieliśmy zacząć wyrażać nasze polityczne przekonania w bardziej bezpośredni sposób. Jeśli masz wokalistę, który śpiewa o tym, co się dzieje w Afryce czy Wenezueli i nic poza tym – to co to, kurwa, zmienia? Trzeba iść o krok dalej. Informowanie jest bardzo cenne i ważne, ale w tym momencie wypadałoby zrobić kolejny krok i zacząć faktycznie działać w dostępny sobie sposób.
Tutaj warto chyba wspomnieć, że wpływy z waszego pierwszego albumu przekazaliście na Human Rights Coalition, a wpływy z II na JustLeadershipUSA. Czy tak samo będzie z Illegal Moves?
Wpływy z tego albumu chcemy przekazać na Sylvia Rivera Law Project. To naprawdę fascynująca, oddolna, progresywna grupa. Pod koniec lutego zorganizowaliśmy z Music Against Mass Incarceration benefit, na którym przemawiali ich członkowie, i przekazaliśmy im też pieniądze z tego koncertu.
To zaangażowanie słychać też w waszej muzyce – Sunwatchers kojarzą mi się z Albertem Aylerem, ale i z punkiem, prog rockiem czy nawet bluesem.
Nazwa zespołu pochodzi od utworu Alberta Aylera. A jeśli chodzi o ich zaangażowanie… Nagraliśmy płytę z Arthurem Doyle’em i chyba najlepiej będzie, jak po prostu opowiem, czego się dowiedziałem bezpośrednio od niego. Arthur Doyle zwyczajnie chciał grać – miał bardzo radykalną, niesamowitą i piękną wizję muzyki. Do zaangażowania politycznego popchnęło go to, że był progresywnie myślącym czarnoskórym mężczyzną, czy też po prostu czarnoskórym mężczyzną z Alabamy. Nie miał wyjścia, musiał się zaangażować w politykę, bo codziennie spotykał się z prześladowaniami i napastowaniem. Wcale nie szukał tego rodzaju zaangażowania, tylko musiał jakoś sobie radzić. Musiał zmierzyć się z tą sytuacją, a jego muzyka stała się bardziej radykalna na skutek tego gniewu i wściekłości – ale też transcendencji i poszukiwania piękna w życiu, które naznaczone jest tego rodzaju prześladowaniem.
Dlatego właśnie wydaje mi się, że muzyka artystów takich jak Doyle, Ayler, Pharoah Sanders czy Alice Coltrane była z natury polityczna ze względu na ich pozycję jako progresywnie nastawionych czarnoskórych ludzi w tym kraju. To samo było z bluesem. Polecam przy okazji książkę Blues People – jest naprawdę świetna. Oni wszyscy aktywnie zaangażowali się w politykę, bo byli czarnoskórymi ludźmi, którzy starali się przetrwać w rasistowskim systemie. Stąd brał się ich gniew, smutek i wściekłość.
Punk jest pod tym względem zupełnie inny, bo w większości była to muzyka białych. Większość białych przedstawicieli klasy średniej grających punka – takich jak ja – nie odczuwa bezpośrednio skutków opresji. Ta muzyka to ich wybór. Arthur Doyle wyrażał przez muzykę swój gniew, bo został do tego w pewnym sensie zmuszony. Mieliśmy zaszczyt z nim grać, więc nasiąkliśmy tym wkurwem – poza tym ogólnie złości nas to, co się dzieje dookoła – ale mam poczucie, że to właśnie są muzyczne źródła naszego politycznego zaangażowania. Gramy hiper-bezpośrednią, undergroundową muzykę, która może trafić wyłącznie do wyalienowanych jednostek, zmuszonych do znalezienia sobie innej sceny przez ostracyzm i alienację względem mainstreamowej amerykańskiej kultury, skupionej wyłącznie na konsumpcji. Nasza muzyka jest dla ludzi, którzy są tak samo wściekli jak my, świadomi tego, co dzieje się w tym kraju i na świecie. Chcemy przetłumaczyć na język muzyki tę wściekłość wyalienowanych i uciskanych grup – sami jesteśmy przedstawicielami klasy robotniczej, więc jesteśmy częścią tego świata.
Wspomniałeś o aktualnej sytuacji politycznej w USA, ale w tym momencie z podobnymi zjawiskami spotyka się wiele krajów na całym świecie. Czy w tym kontekście łatwiej jest tworzyć społecznie zaangażowaną sztukę?
To dość abstrakcyjne pytanie. Bez względu na to, kto przez ostatnie sto lat był prezydentem USA, w kraju panował systemowy rasizm oraz system ucisku i wyzysku oparty o konsumpcję. Wyzysk, frustracja i alienacja są nieodłączną częścią kapitalizmu. Dopóki się go nie pozbędziemy, to, kto aktualnie pełni funkcję prezydenta, nie ma żadnego znaczenia – wszystko jedno, czy to ten pierdolony, gruby, faszystowski klaun, czy Obama, który deportował większą liczbę ludzi niż ktokolwiek przed nim i prowadził niekończące się działania wojenne na Bliskim Wschodzie. Teraz sytuacja jest naprawdę trudna – wzrasta liczba samobójstw, coraz więcej ludzi przedawkowuje narkotyki, bezdomni trafiają do więzień… To wszystko jest o wiele ważniejsze niż atmosfera, która aż się prosi o nagrywanie wkurzonych kawałków. Bez mrugnięcia okiem zrezygnowałbym z ostatnich 50 utworów, jakie skomponowałem, gdyby dzięki temu świat mógł stać się lepszym miejscem. Naszym najważniejszym zadaniem na ten moment jest to, żeby troszczyć się o siebie nawzajem i pomagać innym przetrwać.
Wiem już, skąd wzięły się pomysły okładek waszych albumów. A co z muzyką na Illegal Moves? Moim zdaniem cały album brzmi bardziej spójnie i mniej surowo niż II.
Trochę nam zajęło jego nagranie, a ponieważ w Sunwatchers mamy trzech songwriterów, zawsze tworzymy masę materiału. W tym momencie kończymy nagrywanie kolejnego albumu – tak właśnie działamy. Przy II po prostu wymyślaliśmy nowe utwory, nagrywaliśmy je i wydaliśmy je jako album – co pewnie wyjaśnia jego niespójność, mogę się tu z tobą zgodzić. Ten album to bardziej suma indywidualnych wypowiedzi. W przypadku Illegal Moves mieliśmy bardzo dużo nagranego materiału, ale mieliśmy też ten luksus, że mogliśmy spędzić nad nim trochę czasu i powybierać z niego bardzo różne rzeczy – w efekcie powstała całość, bardziej przypominająca jedną, nadrzędną wypowiedź. Pewnie jedną z przyczyn tego stanu rzeczy było to, że na jesieni nagraliśmy płytę z Eugene’em Chadbourne’em, a sposób jego pracy był dla mnie ogromną inspiracją. Eugene robi to, na co ma ochotę, a jako wykonawca i improwizator jest w stanie bez reszty zaangażować się w to, co akurat przyszło mu do głowy. Chciałem być mniej wymagający i po prostu nagrać, ile wlezie. Nie przywiązywaliśmy takiej wagi do Illegal Moves – mieliśmy materiał i uznaliśmy, że trzeba go po prostu nagrać, to będzie nasz nowy kawałek. Nie musieliśmy spędzać nad nim za dużo czasu – naprawdę mieliśmy z czego wybierać, a mając do dyspozycji sporą pulę nagrań powstałych w tym samym czasie, mogliśmy złożyć z nich jakąś pasującą całość.
Na płycie pojawia się też utwór Alice Coltrane.
Nagraliśmy go z pełną świadomością, aby wpisać się w jazzową tradycję nagrywania własnych wersji utworów innych artystów.
Muzyka Alice Coltrane powinna być naszym narodowym standardem, może nawet hymnem.
Zrobiliśmy to z premedytacją, nawiązując do tej tradycji – może to też ma wpływ na spójność całego albumu.
Skoro wspomniałeś o tradycji, chciałbym poruszyć ten kolejny ciekawy aspekt waszej muzyki. Pobrzmiewają w niej tradycje jazzu, punka, bluesa, ale i minimalizmu. Mam poczucie, że Sunwatchers to punkowy zespół, który czerpie z wszystkich tych różnych światów.
Nasz saksofonista i klawiszowiec, Jeff Tobias, jest wspaniałym instrumentalistą. Pod tym względem jest całkowitym przeciwieństwem naszej trójki odpowiedzialnej za kompozycje. Moi ulubieni gitarzyści to Mississippi Fred McDowell, Pete Cosey i Sonny Sharrock – czyli świat bluesa i jazzu. Ale jak się dokładnie wsłuchać, okazuje się, że przez 30 minut potrafią grać na jednym akordzie.
Czy jest coś bardziej minimalistycznego, a zarazem bardziej punkowego, niż tego rodzaju absolutna swoboda? To wszystko właśnie w ten sposób się ze sobą łączy: piękna, prosta, niesamowita muzyka, która trafia w punkt. Pomysły Jeffa brzmią jak Terry Riley czy Steve Reich, więc myślę sobie „ekstra, czyli mogę po prostu zagrać teraz ten jeden akord, który rozkminiłem słuchając przez 6 godzin Freda McDowella”.
To wszystko idealnie do siebie pasuje – jazzowe granie, zwłaszcza saksofon, naprawdę może kojarzyć się z cyklicznymi, powracającymi w to samo miejsce klawiszowymi pasażami Philipa Glassa. Sonny Sharrock powiedział wiele lat temu, że najbardziej innowacyjne brzmienie na instrumencie osiąga się wtedy, kiedy stara się naśladować na nim inny instrument. Jest w tym zdaniu wiele prawdy i inspiracji. Sharrock chciał grać na saksofonie, ale przez astmę musiał grać na gitarze – grał więc na niej tak, jakby była saksofonem. Mówił, że wcale nie gra na gitarze, tylko po prostu ma taki zjebany saksofon. Dla mnie i dla Jeffa to bardzo inspirujące podejście – Jeff z kolei gra na saksofonie tak, jak Terry Riley na klawiszach.
W tym, co robimy, kierujemy się swobodą i niezależnością, a w ostatecznym rozrachunku wpisuje się to w tradycje muzyki, którą kochamy i której kompulsywnie słuchamy. Wcale nie zależy nam na tym, żeby grać gitarowego punk rocka. Jeff próbuje przełożyć tradycje amerykańskiego minimalizmu na saksofon, a ja staram się grać jak Mississippi Fred McDowell tylko zamiast rezonującej gitary akustycznej mam elektryka i kretyńsko wielkie wzmacniacze.
Jeśli chodzi o wasze nagrania, naprawdę jest się czym chwalić. W ciągu zaledwie jednego roku, opublikowaliście 4 albumy: II, nagrania z koncertów, album z Eugene’em Chadbourne’em –3 Characters, a teraz Illegal Moves. Skąd wziął się pomysł współpracy z Chadbourne’em?
Kolejną ciekawostką z mojego dorastania w Karolinie Północnej było to, że pochodzę z tego samego miasta co Eugene i Henry Flynt. Jako młody muzyk miałem to szczęście, że bardzo często mogłem chodzić na koncerty Eugene’a. Mijaliśmy się na ulicy, a on zapraszał mnie na darmowy koncert w sklepie muzycznym z jakimś muzykiem, z którym akurat jechał w trasę. No to szedłem, a na miejscu okazywało się, że ten muzyk to Han Bennink, Paul Lovens czy Jimmy Carl Black. Sprowadzał ich do mojego miasteczka na darmowe koncerty w sklepie muzycznym. Wywarło to wielki wpływ na to, jaką muzykę chciałem grać. A do tego wykonywali np. utwory The Byrds, Alberta Aylera czy Ornette Coleman. To była ogromna inspiracja po tym względem, że możesz robić, co tylko chcesz, bylebyś to robił absolutnie na 100%. Tak jak Eugene. Znamy się, odkąd byłem nastolatkiem.
Jak zaczęliście współpracować?
Kiedyś grywał w moim punkowym studio DIY w Greensboro w Karolinie Północnej, ale odnowiliśmy kontakt po jego koncercie na Brooklynie. Kiedy jeszcze mieszkałem w Georgii, grałem w zespole Dark Meat – wykonywaliśmy utwory Alberta Aylera. Raz sprowadziłem do Athens Kaspera Collina, szwedzkiego filmowca, który nakręcił dokument My Name Is Albert Ayler. Bardzo chcieliśmy, żeby Eugene zagrał wtedy koncert. Nie udało nam się uzbierać wystarczającej kwoty, ale pozostaliśmy w kontakcie. Potem pomagałem mu załatwiać koncerty w Nowym Jorku. Mieliśmy dwudniową przerwę między imprezami, więc weszliśmy do studia, żeby coś nagrać. A w studiu Eugene na przykład proponował, żebyśmy nagrali coś Minuteman – no to nagrywaliśmy, bez żadnych prób. Potem proponował kawałki Douga Sahma czy Henry’ego Flynta. I tak powstał ten album, który tylko dzięki zmysłowi Eugene’a stanowi spójną konceptualną całość. Eugene jest bardzo spontaniczny, bardzo skupiony na tu i teraz. Jego zdolności improwizacji i zaangażowanie w powstający materiał wywarły na nas ogromny wpływ.
Przyszedł wreszcie moment, żeby wrócić do twojej elektrycznej lutni phin z Tajlandii. Jak zacząłeś grać na tym instrumencie?
Nawiązałem kontakt z zespołem Khun Narin z prowincji Isan w północnej Tajlandii, graniczącej z południowym Laosem. Oni skontaktowali mnie z człowiekiem, który robi ich instrumenty – kupiłem dwa. Ucząc się tajskiej muzyki w Drunken Foreigner Band, razem z Jeffem wpadliśmy na to, żeby spróbować wykorzystać ten instrument w innym kontekście – i tak zaczęliśmy komponować utwory w ten sposób. Gram na phin w ok. 30% muzyki Sunwatchers, gram też na tureckim instrumencie saz, przede wszystkim w utworze Alice Coltrane z naszej nowej płyty.
Drunken Foreigner Band to ciekawy pomysł na elektryczną wersję tajskiej i laotańskiej muzyki akha i lam lao. Skoro była już mowa o różnych tradycjach, jak natrafiłeś akurat na tę?
Mój dobry kumpel, Dave Kadden, który czasem gra z nami w Sunwatchers – na przykład na nowym albumie – wiele razy jeździł do Azji Południowo-Wschodniej, gdzie wyszukiwał kasety z nagraniami przede wszystkim muzyki wokalnej. On też gra na tajskim instrumencie, khene, rodzaju bambusowej harmonijki ustnej. Ma obsesję na punkcie tej muzyki i przetransponował sporo wokalnej muzyki z kaset na naszą wersję elektrycznego rocka w stylu Velvet Underground. Dołączyłem do tego zespołu głównie po to, żeby nauczyć się grać na phin, ale potem postanowiliśmy nagrać album, który ukazał się nakładem wytwórni Electric Cowbell. Ta muzyka jest niesamowita, ma wszystko to, co kochamy najbardziej. Są tu drony, a melodie – w naszym nazewnictwie – spokojnie można by nazwać bluesowymi. To bardzo dawna, bardzo piękna muzyka. Nie komponujemy tych utworów sami, tylko uczymy się je grać.
Czyli to bezpośrednie zapożyczenie z tradycji, a nie wasze własne utwory.
Spotkaliśmy się z atakami, że to przywłaszczenie kulturowe – ale dla mnie muzyka stanowi po prostu uniwersalny język. Nie czerpiemy z tego żadnych zysków, nie ma tu więc mowy o żadnym wyzysku finansowym. Kiedy osoby pretendujące do miana lewicowców zaczynają mówić mi, że powinienem poprosić kogoś o pozwolenie, że są granice ekspresji twórczej i składania muzycznego hołdu, albo starają się wmawiać mi, co mogę, a czego nie mogę grać, dostaję szału. Tego rodzaju idee segregacji kulturowej i cenzury o wiele bardziej pasują mi do prawicowego światopoglądu. Nam zależy na wolności i budowaniu globalnych połączeń – czy może tu być coś lepszego niż muzyka ponad granicami?
Sama nazwa zespołu brzmi dość ironicznie.
Otwarcie mówimy o tym, że jesteśmy Amerykanami i nabijamy się z tego aspektu kultury turystycznej, która jest pod wieloma względami tak ohydna. Sam album nosi nawet tytuł White Guy Disease. Tak że otwarcie o tym mówimy, nie staramy się niczego ukrywać.
Nie jesteśmy autorami tej muzyki. Kochamy muzykę molam, możemy grać to, co tylko chcemy. Zdajemy sobie też sprawę z tego, jak to może być postrzegane, i dlatego jesteśmy tu tak otwarcie ironiczni.
To ciekawe, że wróciliśmy do punktu wyjścia naszej rozmowy i z powrotem rozmawiamy o społecznym wydźwięku muzyki.
Dokładnie. Ale granie pięknej muzyki z drugiego krańca świata to sens naszego życia. Jej popularyzacja także stanowi część naszej roli.
Illegal Moves ukazała się nakładem Trouble in Mind Records.
Odsłuch materiału 🎶 Bandcamp 🎶 Spotify 🎶 Tidal 🎶 Apple Music.